Pielgrzymki Menu : Japonia - Korea Południowa - 28.07 - 17.08.2016 r. - Kronika

 

28.07.2016 (czwartek)

Przejazd do Warszawy, przelot z Warszawy do Dubaju.

            Jarek Czemko podjechał swoim Ford Gallaxy (z zamontowanym na dachu zamkniętym bagażnikiem) do mnie o 6.00 i kilka minut później ruszyliśmy po Binę, następnie po Jagodę i na koniec po Władzię. Wszystko poszło sprawnie, ponieważ ze Trzcianki wyjeżdżaliśmy przed wpół do 7.00. Zgodnie z planem do Bydgoszczy dojechaliśmy przed 8.30. Tam wsiadła Dorota i ks. Jarek, który z pielgrzymki pieszej do Wilna dojechał do Bydgoszczy. Dalej pojechaliśmy autostradą na Łódź, żeby wpaść na autostradę poznańską, która doprowadziła nas pod samo lotnisko w Warszawie. Przed stanowiskiem wydawania biletów oraz zdawania bagażu spotkaliśmy się z Adamem i Anią, którzy pociągiem dojechali dzień wcześniej do Warszawy. Tu przenocowali u krewnych i skąd bezpośrednio przyjechali na lotnisko. Po zadaniu bagażu oraz kontroli bagażu udaliśmy się do kaplicy, gdzie ks. Jarek odprawił Mszę św., w której oprócz nas uczestniczyła jeszcze jakaś siostra zakonna. Następnie po skorzystaniu z toalety i wyperfumowaniu się niektórych w sklepach z perfumami udaliśmy się do kontroli paszportów i do bramki z czekającym samolotem linii Emirates. (B 777-300). W samolocie jednym rzędzie jest 10 miejsc siedzących. Po trzy pod oknami i w środku 4 miejsca. Startowaliśmy o 15.00, a w Dubaju lądowaliśmy o 22.45. Lecieliśmy nad Rzeszowem, dalej nad Słowacją, Węgrami, Rumunią, Bułgarią, Morzem Czarnym, Turcją, Iranem i Zatoką Perską. Przed lądowaniem zapowiedzieli temperaturę powietrza 350 C, A dochodziła godz. 23.00! Wylądowaliśmy o 22.45, tj. po 5 godzinach i 45 min lotu. Czas w Dubaju jest przesunięty o 2 godziny do przodu.

            Po przewiezieniu nas do hali odpraw i przejściu przez kontrolę paszportu, wyszliśmy na zewnątrz. Od ubiegłego roku w Dubaju zniesiono wizy dla mieszkańców Unii Europejskiej, więc po okazaniu paszportu można było swobodnie wyjść na miasto.

 

29.07.2016 (piątek)

Nocne zwiedzanie Dubaju (Burj Khalifa - najwyższy budynek świata 828 m, Burj Al Arab - siedmiogwiazdkowy hotel, Palma Jumeirah - sztuczna wyspa), przelot z Dubaju do Tokio.

 

            Przed halą lotniska był bardzo duży ruch taksówek, których ruchem sterował umundurowany zarządca. Jego się spytałem czy możliwe byłoby zwiedzenie centrum miasta o tej porze przez grupę 8 ludzi. Odpowiedział, że może być taki samochód i będzie to kosztowało 200 dirhamów. Spytałem ile to dolarów. Odpowiedział, że 60. Zaakceptowałem te warunki i po około 20 min dojechał taki samochód. Kierowca na wstępie powiedział, że to powinno być 70 dolarów, na co także przystałem. Powiedziałem, że chcemy zobaczyć kilka najważniejszych punktów w mieście. Na początek zawiózł nas pod najwyższy budynek na świecie Burj Khalifa, który ma 827 m. Wysiedliśmy tam na kilka minut, żeby porobić kilka zdjęć, Miasto było bardzo rozświetlone i ozdobione różnymi światełkami. Wyglądało tak jakby zbliżało się Boże Narodzenie. Dalej po drodze minęliśmy jedyny na świecie hotel siedmiogwiazdkowy Burj Al Arab. Następnym etapem była jedna ze sztucznych wysp palmowych Palma Jumeirah. Objechaliśmy tę wyspę z pięknie podświetlonymi i mieniącymi się kolorowymi światłami, dużymi obiektami oraz meczetem. Kierowca zatrzymał się na pięć minut w zatłoczonej uliczce przy plaży. Już była 1.00 w nocy, a niektórzy po kąpieli dopiero teraz schodzili z plaży. W tym półmroku, przeszliśmy po idealnym żółtym piaseczku do wody Zatoki Perskiej. Zamoczyliśmy w niej ręce lub nogi. Niektórzy pozbierali ciekawe muszle, które mimo zmroku dało się na pisaku zauważyć. Zrobiliśmy jeszcze kilka nocnych zdjęć i na lotnisko wróciliśmy około 2.20. Miejscami jechaliśmy główną ulicą, która miała 8 pasów w jedną i tyle samo w drugą stronę. Podjechaliśmy jeszcze pod jakichś duży stylowy obiekt, z którego przez ulicę był widok na zatokę. Nie bardzo rozumiałem co to za budynek, ale na masztach wisiały jakieś flagi, więc myślę, że to jakaś ważna instytucja państwowa. Bulwar nad brzegiem tej zatoki był w trakcie prac końcowych. Wielu pracowników ubranych w czyste, eleganckie uniformy pracowało przy tym bulwarze. A była to 2.00 w nocy. Widocznie w dzień wolą uprawiać drzemkę, bo mimo tak późnej nocy, każde wyjście z klimatyzowanej taksówki odczuwało się jakby wchodziło się do ciepłej zupy. Przed lotniskiem kierowca pokazał mi na liczniku, że po zakończeniu kursu wyszło na liczniku 247 dirhamów i w związku z tym należałoby dopłacić jeszcze 10 "baksów", czyli 10 dolarów. Dałem mu więc ogółem 80 dolarów, co na jednego przypadło po 10 dolarów. Jak na taką dwu i półgodzinną jazdę po północy i obejrzenie takich atrakcji, to i tak tanio.

            W holu lotniczym o tej porze nie było dużo ludzi. Postanowiliśmy coś zjeść, ponieważ Emirates Line dają swoim pasażerom specjalne vochery na spożycie posiłku w jednej w wymienionych na tym dokumencie restauracji (a wymienionych było ponad 20 nazw restauracji i kawiarni) istniejących na lotnisku, gdy przerwa w locie na przesiadkę trwa dłużej niż 4 godziny.  Wybraliśmy pierwszą lepszą (Burger King) i każdy mógł sobie wybrać inny zestaw spośród około dziesięciu. Wszystko oczywiście było fast foodem na modłę Mc Donald's. W każdym zestawie była cola, frytki, gorące ciasto z jabłek, no i oczywiście podstawowe danie z kurczaka lub wołowiny. Bina chyba z tego niewiele ruszyła i wolała wyciągnąć z torby trzcianeckie bułki, które jeszcze do tej pory wytrwały.

            Po tym posiłku przeszliśmy do odprawy, żeby poczekać na nasz kolejny samolot Emirates Lines. Na odprawie Adamowi zabrali butelkę z alkoholem, którą kupił w Warszawie po odprawie celnej. Nie wiedział, że podczas przesiadki i podczas kolejnej odprawy celnej butelkę tę zabiorą. Ja już miałem takie doświadczenie, gdy z Meksyku wracałem przez Madryt i wtedy zabrali mi dwie butelki alkoholu z białymi dużymi robalami wewnątrz, nie zważając na moje dokumenty, że kupiłem je już po odprawie na lotnisku w Meksyku.

            Po odprawie usiedliśmy przed bramką na samolot i tak prawie przez 2 godziny kilka razy udało się pewno każdemu trochę zdrzemnąć. Ks. Jarek miał największą melodię do spania i oczywiście do chrapania. Potrafił na chwilę się ocknąć, powiedział dwa słowa i natychmiast zacząć dalej chrapać.

            Po 7. czasu miejscowego (w Polsce była 5.00 rano) zaczęto przyjmować na samolot. Miejsca w samolocie na wszystkie trasy sam w internecie wcześniej w samolocie powybierałem w taki sposób, żebyśmy siedzieli razem.

            Po wystartowaniu było śniadanie (jajecznica lub do wyboru łosoś) oprócz tego jakiś serek, bułeczka, masło, dżemik i napoje ile i jakie kto chciał (kawa, soki, piwo, wino, brandy).

Trochę skacowani nie dospaną nocą, próbujemy trochę w fotelu lotniczym się zdrzemnąć. Poza tym czytaliśmy zabrane gazety, a ja odpaliłem komputer i zacząłem pisać kronikę

            Po raz pierwszy spotkałem się z tym, że w tych samolotach można podczas lotu korzystać z internetu i z komórek, chociaż szło to opornie. Po raz pierwszy mogłem też normalnie podłączyć się do prądu do gniazdka w każdym fotelu i dzięki temu bez przeszkód mogę dłużej pracować na laptopie bez obawy, że bateria za chwilę się wyczerpie. Oczywiście w tych samolotach każdy ma przed sobą własny ekran oraz słuchawki dzięki którym może oglądać dziesiątki różnych filmów w różnych językach, słuchać różnych radiowych programów muzycznych oraz oczywiście śledzić na bieżąco przebieg lotu i jego parametry. Lecimy z reguły na wysokości nieco powyżej 10 km z szybkością około 970 km/godz. Na zewnątrz jest temperatura minus 32 stopnie Celcjusza. Z reguły nad Europą na takiej wysokości jest minus 52 stopnie, ale wpływ gorącego powietrza na dole powoduje taką różnicę temperatury na tej wysokości. Ogółem z Dubaju do Tokio jest około 8000 km i tę odległość pokonamy w czasie 9 godzin i 45 minut. Widząc na ekranie gdzie przelatujemy, łatwiej nam identyfikować z tym co widać przez okno na dole. Piękne były widoki pokrytych śniegiem i lodowcami gór w Himalajach, a przed chwilą lecieliśmy nad jakąś pustynią na terenie Chin.

            Jedna ze stewardes wyczuła, że jesteśmy Polakami i zaczęła z nami rozmawiać po polsku. Od półtora roku mieszka w Dubaju i dzięki temu może w tych liniach pracować. Pochodzi z Mazowsza, a studiowała we Wrocławiu.

            Na lotnisku trochę czasu zajęło nam kołowanie, potem odprawa i czekanie na bagaże. Minęła już północ, kiedy wyszliśmy na zewnątrz, żeby znaleźć środek transportu do hotelu. Nie udało się nam znaleźć większego samochodu dla całej grupy, musieliśmy więc wziąć dwie taksówki. Kilka minut po 1.00 dowiozły nas pod nasz hotel. Z lotniska Haneda jechaliśmy prawie 30 km i to w porze nocnej. Więc koszt takiej eskapady nie był mały i wyniósł za dwie taksówki łącznie ..............Gospodyni czekała na nas. Jest to bardzo prymitywna kwatera dla turystów. Jak nam później powiedzieli, ten trzy piętrowy budynek ma być wyburzony i postawiony nowy. Na samym dole stał duży regał, na którym należało ułożyć swoje obuwie. W całym obiekcie obowiązywało więc obuwie "służbowe".

            Zaraz po przyjeździe częściowo opłaciłem nocleg z pieniędzy, które otrzymałem od ks. Jarka. On część opłat wniósł w jenach, które w Polsce wcześniej w kantorze wymienił.

 

30.07.2016 (sobota)

Tokio (wjazd na wieżę Sky Tree - 634 m - na wysokość 350 m, świątynia Senso-ji, pokaz sztucznych ogni).

 

            Z rana poszliśmy do sklepu 7Eleven z sieci tanich sklepów, gdzie zakupiliśmy coś na śniadanie. Zanim śniadanie zjedliśmy i wygrzebaliśmy się do wyjścia, minęła godz. 11.00. Nic dziwnego - wszyscy zmęczeni długą podróżą i niewyspani. W strasznie zagraconym pokoju, który służył wszystkim za kuchnię, urzędował ze swoim komputerem miły i rozmowny właściciel tego hotelu. Jak usłyszał, że jesteśmy Polakami, zaraz puścił nam koncert Chopina. Powiedział nam, że dzisiaj jest święto ognia w Japonii i będzie widowisko z ogniami sztucznymi. Był zdziwiony, gdy mu powiedziałem, że znamy japoński utwór Sukijaki z 1963 r.

            W hotelu otrzymałem przesyłkę, która na mnie czekała. Jeszcze w Polsce wykupiłem przenośny ruter na obydwa tygodnie pobytu w Japonii, który umożliwiał nam korzystanie z internetu podczas naszych wędrówek ulicami miast, a także podczas przejazdów koleją. Praktyczne urządzenie, bo było w plecaku, a każdy kto wklepał w swoje urządzenie odpowiedni kod, mógł korzystać z internetu.

            W pobliskiej stacji kolejki Akadoshogakomae kupiliśmy bilet do stacji przesiadkowej, na które mogliśmy zakupić już kartę Suika na wielokrotne przejazdy, którą można doładowywać. Przejazdy kartą Suika są tańsze niż kupowane za każdym razem bilety.

            Najpierw pojechaliśmy pod najwyższą wieżę w Japonii Sky Tree, która ma 634 m i gdy była 4 lata temu wybudowana, była drugą na świecie pod względem wysokości. Po czekaniu w bardzo długiej kolejce dostaliśmy bilety po 2060 Y (około 80,00 zł) na osobę na wjazd na pierwszą platformę widokową na wysokości 350 m. Druga, wyższa o 100 m platforma kosztowała dodatkowe 1 030 Y, ale tam już nie wjeżdżaliśmy. Widok Tokio z takiej wysokości wspaniały.

            Następnie przeszliśmy pieszo przez rzeką Sumida do kompleksu świątynnego Senso-ji Temple. Przeszliśmy przez dwie bramy z figurami różnych bogów buddyjskich i shintoistycznych z lampionami.

            Dzisiaj jest w Japonii jakieś święto ognia i od godz. 19.00 nad rzeką Sumidabył pokaz ogni sztucznych. Straszne tłumy. Ognie jak u nas w Sylwestra.

            Tuż przed pokazem kupiliśmy sobie zestawy obiadowe (ryba lub mięso z makaronem, ryż). Dało się zjeść, tylko wszystko zimne.

            Przechodząc obok jednej wnęki widzieliśmy dwóch muzyków, którzy grali i śpiewali japońskie piosenki. Sprzedawali przy okazji swoje płytki CD. Zapytałem czy znają japoński przebój Sukijaki z 1963 r., który śpiewał Kyu Sakamoto. Facet się zdziwił, że ja to znałem i oczywiście zaśpiewał. Taka się wytworzyła atmosfera, że gdy spytałem solistę po ile są ich płytki, podarował nam dwie bez żadnej opłaty.

            Piosenkę Sukijaki pamiętam z tamtego czasu, ponieważ był to jedyny jak dotąd przebój japoński, który dostał się na amerykańskie i europejskie listy przebojów. Byłem wtedy w klasie maturalnej i interesowałem się listą Top Twenty publikowaną w New Musical Express. Przed wyjazdem wydrukowałem więc słowa tej piosenki w wersji japońskiej i polskiej wraz z informacją o piosenkarzu Kyu Sakamoto. Jagodna natomiast w Japonii ciągle nam tę piosenkę puszczała ze swojej komórki.

            Do domu wyjechaliśmy przed zakończeniem pokazu, aby zdążyć przed tą ludzką lawiną. Ludzie, głównie młodzi zalewali wszystkie chodniki, a na jezdni siedzieli jeden przy drugim.

            Wieczorem w pokoju ks. Jarek odprawił Mszę św., a potem poszliśmy na górny taras, gdzie posiedzieliśmy przy japońskim piwie.

 

31.07.2016 (niedziela)

Tokio (Katedra NMP, skrzyżowanie Shibuya z pomnikiem psa Hachiko, dzielnica Harajuki z ulicą Takeshita-dori, nocny widok na Tokio z  Metropolitan Governement Building Office).

            Rano wyruszyliśmy do innej stacji Tabata, aby dojechać do katolickiej Katedry Najświętszej Marii Panny. Były to długie piesze odcinki, które były trudne dla Biny. Pierwszy odcinek do stacji miał 1,2 km, a potem do katedry kolejne 0,8 km. Katedra o nowoczesnej konstrukcji z dużym zaangażowaniem ludzi świeckich. Prawie za godzinę zaczynała się Msza św. dla Koreańczyków. Z ks. Jarkiem udaliśmy się na poszukiwanie księdza. Przyjął nas koreański ksiądz, poczęstował mrożoną herbatą. Ks. Jarek mógł wziąć udział w koncelebrze. Pięknie przygotowana liturgia: był chór, śpiewy solo, lektorzy, organy, skrzypce. Na początku ksiądz przedstawił polskiego księdza, którego liczni wierni powitali oklaskami. Na koniec Mszy św. koncelebrans przekazał mikrofon ks. Jarkowi, który, oczywiście po polsku, podziękował za wspólną modlitwę, powiedział, że jest jeszcze grupa Polaków (wstaliśmy, też były powitalne oklaski) oraz powiedział, że chyba niewielu go rozumie. Na to pojawiła się ręka z tyłu kościoła. Okazało się, że jest to młody Polak ........... (imię i mail) mieszkający od 9-tego roku życia w Anglii i jako student przyjechał zwiedzić Japonię.

            Po Mszy św. poszedłem do zakrystii po ks. Jarka i żeby się pożegnać z koreańskimi księżmi. Oni nie znali włoskiego, więc ks. Jarek nie specjalnie mógł sobie z nimi porozmawiać. Zapraszali na koreański obiad, ale podziękowałem, zdając sobie sprawę, że to duży kłopot i pewno koszt. Po pożegnaniu wyszliśmy przed ołtarz, gdzie robiliśmy sobie zdjęcia z polskim studentem z Anglii. Dołączył jeszcze do nas jeden Włoch, który znał angielski i włoski. Wreszcie ks. Jarek mógł sobie porozmawiać.

            Wyszliśmy na zewnątrz kościoła, gdzie na ławeczkach przed grotą Matki Bożej z Lourdes porozmawialiśmy trochę z młodym Polakiem-Anglikiem. On tu przyjechał, ponieważ koleżanka z roku - Filipinka - zaprosiła swoich znajomych studentów na tygodniowy wakacyjny pobyt u niej. Skoro już tak daleko przyleciał, chciał przy okazji zwiedzić Tokio. Dał nam swój adres mailowy i pomógł nam uruchomić przenośny ruter, ponieważ nie mogliśmy sami sobie dać radę ze zgraniem naszych komórek z tym urządzeniem.

            Następnym naszym punktem do zwiedzenia było słynne skrzyżowanie Shibuya z pomnikiem psa Hachiko. Rzeczywiście skrzyżowanie robi wrażenie. Po pierwsze, to tłumy ludzi przewalają się przez to skrzyżowanie. Ponadto przejścia dla pieszych są również po przekątnej przez całe skrzyżowanie. Jest Hachiko to chyba jedyny przypadek na świecie. Obok tego skrzyżowania stoi pomnik psa Hachiko (czytaj: haciko), przy którym wszyscy robią sobie zdjęcia.

            W 1924 roku, Hidesaburo Ueno, profesor na wydziale rolnictwa na Uniwersytecie w Tokio, wziął pod opiekę złotobrązową akitę japońską imieniem Hachiko. Profesor codziennie jeździł do pracy tym samym pociągiem i zawsze wracał o ustalonej porze. Po niespełna roku w maju 1925 roku profesor Ueno nie powrócił na stację. W czasie przerwy pomiędzy wykładami doznał silnego krwotoku mózgowego i zmarł jeszcze przed przewiezieniem do szpitala. Każdego dnia, przez kolejne dziewięć lat, piesocze Hachiko kiwał powrotu ukochanego właściciela. Przychodził na stacje codziennie o wyznaczonej porze i przebywał na niej przez kilka godzin. Pies pr Hachiko zyciągał uwagę pasażerów i personelu kolejowego. Większość osób nie zdawała sobie sprawy, dlaczego pies przychodzi na dworzec. Zdarzało się  nawet, że pies był z dworca przepędzany. Nic nie było jednak w stanie zmusić go do rezygnacji z codziennego rytuału. Dopiero po ukazaniu się artykułu prasowego w roku 1932 pies zyskał prawdziwą sławę i pełne zrozumienie. Artykuł napisał jeden z byłych studentów profesora Hidesaburo Ueno zajmujących się rasą psów akita przypadkowo natrafił na psa Hachiko, poszedł jego śladem i dowiedział się o jego losie. W tym czasie student ten naliczył w całej Japonii tylko 30 psów tej rasy. Podróżujący i okoliczni mieszkańcy codziennie przynosili mu smakołyki. Wierny pies przychodził na stację przez 10 lat aż do swojej śmierci, która nastąpiła w 1935 r. W kwietniu 1934, w obecności samego Hachiko, na stacji Shibuya została odsłonięta brązowa figura przedstawiająca tego psa. Podczas II wojny światowej pomnik został przetopiony w ramach gospodarki wojennej. W 1948 Stowarzyszenie dla Odtworzenia Pomnika Hachiko zamówiło drugą figurę u Takeshi Ando, syna nieżyjącego już twórcy pierwotnego pomnika. Nowa figura, odsłonięta w sierpniu 1948, znajduje się w miejscu będącym popularnym punktem spotkań. Jedno z pięciu wyjść ze stacji Shibuya, znajdujące się w pobliżu pomnika, zostało nazwane Hachiko-guchi ("wyjście im. Hachiko"). Życie Hachiko stało się podstawą filmu z 1987 pod tytułem Hachiko Monogatari. Film opowiada historię życia Hachiko i duchowego połączenia z jego panem, profesorem Ueno.

            Po przejechaniu jednej stacji wysiedliśmy przy dzielnicy Harajuki, przeszliśmy zatłoczoną ulicą Takeshita-dori, gdzie wymieniłem w automacie 1000 dolarów, dalej do głównej ulicy Meiji-dori i po drugiej stronie, w kolejnej bocznej uliczce, zjedliśmy obiad w restauracyjce z daniami z kurczaka. Uliczka Takeshita-dori słynie z duże z dużej popularności wśród  młodzieży i znana jest z młodzieżowej subkultury. Gdy wyszliśmy ze stacji i zbliżaliśmy się do tej uliczki położonej nieco poniżej, naszym oczom ukazał się jeden wielki potok ludzkich głów. Wydawało się nam, że tam już nie ma miejsca, żeby spróbować się także w tę uliczkę wcisnąć. Jednak bez problemu i nas wchłonęła.

            Po obiedzie wróciliśmy do kolejki, żeby podjechać do Metropolitan Governement Building Office i zobaczyć z wysokości 202 m Tokio nocą. Wjazd na ten budynek jest darmowy. Widok był naprawdę imponujący. Morze świateł. Jako ciekawostkę: widzieliśmy z góry jak na jakimś niskim (może miał 5 pięter) budynku urządzone jest boisko do tenisa ziemnego i w świetle jupiterów rozgrywany był mecz. Postacie grających z tej wysokości ledwo było widać.

            Po powrocie i wieczornych zakupach znowu trochę posiedzieliśmy na tarasie na dachu. Jeszcze na koniec - robiliśmy to prawie każdego wieczoru - z Jagodą omawiałem program następnego dnia, przygotowując odpowiednie mapy oraz wykonane przed wyjazdem wydruki komputerowe połączeń kolejowych i z układem ulic z najkorzystniejszymi dojściami.

 

01.08.2016 (poniedziałek)

Hakone, Owakudani - Dolina Wielkiego Wrzenia, przejazd kolejką linową, jezioro Ashi.

 

            Po śniadaniu wyjechaliśmy już o 8.00 do Hakone. Podróż trwała w jedną stronę 5 godzin. Najpierw kolejką z dwiema przesiadkami, potem godzinna jazda autobusem z Odawara do Owakudani. Nawiasem mówiąc Odawara była ostatnim miastem bombardowanym w czasie II wojny światowej w dniu 15 sierpnia 1945 r. Podczas jazdy autobusem był ulewny deszcz, który jednak całkowicie ustąpił, gdy dojechaliśmy na miejsce. Było niestety silne zachmurzenie i nie mogliśmy podziwiać kapryśnego szczytu Fudżi. Góra ta jest najwyższym szczytem w Japonii i ma 3 776 m wysokości. Ostatni wybuch tego wulkanu miał miejsce w 1707 r. i był wynikiem bardzo silnego trzęsienia ziemi.

            Dojechaliśmy do wulkanicznej doliny Owakudani (Dolina Wielkiego Wrzenia), gdzie z wulkanu wydobywały się opary o silnym zapachu siarkowodoru. Owakudani jest to obszar wokół krateru utworzonego podczas ostatniej erupcji wulkanu Hakone, około 3000 lat temu. Do dziś duża z tego część jest aktywna wulkaniczne, siarkowe opary i gorące źródła są nieodzownym świadkiem minionej aktywności tego terenu. Była okazja, żeby sobie pochodzić po terenie i poobserwować wydobywające się ze szczelin opary. W powietrzu dało się wyraźnie odczuć zapach siarkowodoru. Niestety, ze względów bezpieczeństwa, nie było bezpośredniego dostępu do wrzących bajor, w których można by przy pomocy specjalnych wysięgników zanurzyć jajka. Ugotowane w takim roztworze jajka mają czarną skorupę i takie zjawisko jest dużą atrakcją turystyczną. Przed schroniskiem wystawiony jest nawet mały pomnik czarnego jajka, przy którym turyści chętnie się fotografują. Aby osłodzić zawód turystów, w okienku można było zakupić papierową torebkę z sześcioma czarnymi ugotowanymi jajkami. Zjedliśmy je w hotelu dopiero (z zapomnienia) po  dwóch dniach. Nie wszyscy byli chętni do próbowania jajek ugotowanych w siarkowodorowym roztworze. Nawiasem mówiąc, po tych dwóch dniach czarny kolor ze skorupki palcami dał się usuwać, przez co nabraliśmy podejrzenia, czy dla turystów nie robi się takiego numeru, że specjalnie barwi się ugotowane jajka. Ale może po prostu taka jest naturalna cecha tej czarnej powłoki na skorupce, że po pewnym czasie da się ją zmazać.

            Dalej pojechaliśmy kolejką linową na wybrzeże jeziora Ashi. Kolejką jechało się przez 20 minut. Po środku swej drogi kolejka miała jedną stację, na której w płynny sposób wagoniki przechodziły z jednej liny nośnej na drugą. Nie było więc przesiadki. Z nami w wagoniku jechały dwie młode Japonki, z których jedna znała niemiecki, ponieważ w Niemczech studiuje.

            Nad jeziorem odpoczęliśmy trochę, zeszliśmy do wody jeziora i zrobiliśmy zdjęcia na tle pirackiego statku wycieczkowego, który wozi turystów.

            Po powrocie tą samą drogą w Odawara podjęliśmy próbę wymiany pieniędzy, ale okazało się, że banki już były zamknięte. Nie ma natomiast w Japonii kantorów wymiany pieniędzy. Nieraz trafiają się automaty, ale tylko w miejscach o bardzo dużym ruchu turystycznym. Gdy z Jagodą przeszliśmy fragment ulicy w poszukiwaniu banku lub poczty (gdzie też można wymieniać pieniądze), weszliśmy do jakiegoś punktu sprzedaży komórek, ponieważ zmylił nas napis "bank". Skoro już tam weszliśmy, to chwilę poczekaliśmy, żeby ktoś z obsługi był wolny i udzielił nam informacji, gdzie moglibyśmy dokonać wymiany pieniędzy. Przez chwilę obserwowaliśmy pracę młodych ludzi tam zatrudnionych. Było dla nas bardzo dziwne, gdy ci pracownicy robili wszystko w biegu. Nawet jak miał do pokonania 2-3 m, to je pokonywał truchtem. Jak gejsza spętana obcisłym kimonem. Przecież tak normalnie Japończycy się nie poruszają. Było to naprawdę dziwne i przypuszczamy, że był to wynik okazania dużego szacunku dla klientów.

            Po powrocie uczestniczyliśmy we Mszy św., która sprawowana jest w pokoju dziewczyn. Ołtarz stanowi przyniesiony z korytarza okrągły taboret. Kielich zabrałem z domu, którego przywiozłem w ubiegłym roku z Jerozolimy i który był poświęcony poprzez położenie go na Grobie Pańskim w Bazylice Grobu Pańskiego.

            Adam z Anią zrobili zakupy w sklepie 7 Eleven, w którym po 21.00 są obniżone ceny. Na produktach wydrukowane są dwie ceny. Górna normalna i dolna, obniżona, ważna jest w godzinach nocnych począwszy od godz. 21.00. Kolację Ania z Adamem zrobili wspaniałą i zjedliśmy ją na górnym tarasie.

            Dzisiejszy dzień było mniej chodzenia, co dla Biny było dużo łatwiej i dla mojej spuchniętej nogi. Obydwoje kuśtykamy, ale można wytrzymać.

 

 

02.08.2016 (wtorek)

Kamakura (świątynia Tsurugaoka Hachiman, kościół katolicki, świątynia Kotokuin z posągiem Wielkiego Buddy Daibutsu, świątynia Hase-dera, kąpiel w Oceanie Spokojnym, latające ryby).

            Znowu udało się wyjść po 8.00. Pojechaliśmy do Kamakura, zaliczając do drodze 3 przesiadki, kolejne ładowania karty Suica. Podróż trwała ponad 2 godziny. Po wyjściu z dworca szliśmy kilkaset metrów uroczą uliczką ze sklepikami. Najpierw przeszliśmy do świątyni shintoistycznej Tsurugaoka Hachiman (wstęp wolny). Pięknie utrzymany ogród z dużymi rybami i żółwiami pływającymi w stawach, w których rosły lotosy. Następnie ruszyliśmy w powrotną, ale inną ulicą, do dworca kolejowego. Po drodze chciałem na poczcie dokonać wymiany pieniędzy, bo kończyły się jeny. Na jednej poczcie udało się kupić znaczki do Polski o nominale 70 Y. Oczywiście musieli dobierać różne wersje nominałów, abym miał różne znaczki. W większej poczcie wymieniłem 3 000 dolarów, za które dostałem prawie 300 000 jenów. Chciałem również wymienić dolary na koreańskie wony, ale nie mieli ich w swojej ofercie. W Kamakurze po drodze mijaliśmy dwa kościoły. Pierwszy był anglikański, a drugi katolicki. Ten ostatni był otwarty, na organach grała jedna kobieta, druga była jakby w bocznym biurze i wewnątrz modliły się też najprawdopodobniej Japonki. Wystrój kościoła był skromny. Na środku wisiał duży krzyż, lekko z boku było tabernakuum z Najświętszym Sakramentem, a po bokach obrazy z Matką Bożą. Jeszcze były obrazy Drogi Krzyżowej.

            Ze stacji kolejowej pojechaliśmy jeszcze przystanek dalej, ale okazało się, że miały być trzy przystanki. Po dziesięciu minutach przyjechał kolejny pociąg i podjechaliśmy kolejne dwa przystanki do Hase. Ulicami miasteczka przeszliśmy kilkaset metrów do (opłata po 300 Y) świątyni Kotokuin z posągiem Wielkiego Buddy Daibutsu o wysokości 11 m (drugi co do wielkości w Japonii). Za kolejną opłatą po 20 Y weszliśmy do wnętrza tego posągu. Stąd z kolei pieszo przeszliśmy kilkaset metrów do świątyni Hase-dera (wstęp po 300 jenów), z ogrodami, jaskinią Kannon i z 9-cio metrową drewnianą statuą bogini Hase Kannon. Obok za niskim ogrodzeniem widoczny był buddyjski cmentarzyk, chyba buddyjskich mnichów. Z tarasu był ładny widok na zatokę Oceanu Spokojnego. Tutaj ponownie spotkaliśmy naszego Włocha, którego poznaliśmy w niedzielę w kościele.

            Po tych trzech świątyniach, których klimat poznaliśmy już wcześniej w Mongolii, a ja później w Xiamen w Chinach, poszliśmy do zauważonego wcześniej sklepu o nazwie 100 Yenów, w którym rzeczywiście wszystko było po 100 jenów (około 4,- zł). Tu niektórzy kupili japońskie wachlarze i przezroczyste parasolki na deszcz z białą rączką. Dalej poszliśmy do restauracyjki, w której zjedliśmy sycące dania po 900 jenów. Każdy mógł wybrać dowolny posiłek, ale wszyscy byli najedzeni i zadowoleni.

            Jak dotychczas udaje się nam w miarę realizować zaplanowany program. Ale dzisiaj nawet z nawiązką, ponieważ jeszcze mieliśmy czas pójść na plażę. Słońca już nie było. Nawet nad widnokręgiem pojawiły się wyraźne zwały chmur. Dziewczyny pobrodziły w wodzie, a ks. Jarek, Adam i ja popływaliśmy sobie w Oceanie Spokojnym. Po raz pierwszy w życiu widzieliśmy jak ponad wodą przelatywały na długość około 2 m ryby o dosyć pokaźnych rozmiarach (myślę, że około 30-40 cm). Plaża miała brunatny piasek, a miejscami leżały jakieś wodorosty. Na bosaka przeszliśmy na dworzec Hase, gdzie obmyliśmy sobie nogi i założyliśmy buty.

            Wieczorem w pokoju została odprawiona Msza św. i po niej zrobiliśmy jeszcze zakupy na śniadanie.

            Wczoraj ubiłem jednego dużego żuka w pokoju u dziewczyn, a naszym pokoju jeden mi uciekł pod nasze łóżka (szybko uciekał i trudno go było laczkiem trafić). Ja śpię z ks. Jarkiem na takich łóżkach o wysokości 30 cm. Kobiety śpią na materacach rozłożonych jeden przy drugim na podłodze. Adam w pierwszą noc spał z dziewczynami, ale po pierwszej nocy dostał dodatkowy jednoosobowy pokój (około 5 m2) z materacem na podłodze.

 

 03.08.2016 (środa)

Tokio (Tsukiji Market - targ rybny, Tokyo Tower, Park Wschodni, Park Yoyogi i świątynia shintoistyczna Meiji Jingu).

            Z hotelu wyszliśmy około 8.30. Najpierw pojechaliśmy na stację Tokio, aby uaktywnić zakupione w Polsce JRPassy. Ze sobą wieźliśmy vochery które dopiero po uaktywnieniu w Japonii umożliwiają przez tydzień korzystać darmowo z kolei. Za tydzień na osobę wyszło około 1150 zł, ale bez tego planowane po powrocie do Japonii rozjazdy kosztowałyby pewno jeszcze raz tyle. Biurokracji było dosyć dużo - każdy osobiście musiał być załatwiany. Otrzymaliśmy JRPassy na 7 dni począwszy od 10 sierpnia, tj. od dnia, gdy wrócimy z Korei Płd. Chciałem jeszcze wymienić dolary na wony, żeby po przyjeździe do Korei nie mieć problemu z zakupem biletów autobusowych do Gyeong-ju. Jednak mi odradzili, bo stwierdził pan przy okienku że powinienem wymienić w Korei, bo w Japonii zostanie pobrana opłata najpierw za wymianę dolarów na jeny,  a następni przy wymianie jenów na wony. Wszystkie te czynności na dworcu głównym Tokio zajęły ponad godzinę.

            Następnie pojechaliśmy do Tsukiji Market, gdzie chcieliśmy zwiedzić największy na świecie targ rybny. Oczywiście, taki targ nie powinniśmy oglądać o 11.00, tylko o piątej rano. Ale i tak napatrzyliśmy się na żywe węgorze oraz przeróżne ryby i owoce morza. Potężna ekspozycja tego co może dać morze. Potem podjechaliśmy pod Tokyo Tower, wybudowaną w 1958 r, na wzór Wieży Eiffla w Paryżu. Wieża liczy 303 m wysokości. Przeszliśmy pod górkę wzdłuż ciągnącego się Parku Shiba. Bina wolała zatrzymać się wpół drogi, ponieważ rzeczywiście zaczęła się robić bardzo stroma. 200 m dalej doszliśmy do samej wieży, trochę pochodziliśmy w chłodnym, przeszklonym holu, zrobiliśmy kilka zdjęć z makietą wieży i zawarliśmy znajomość z Japonkami ubranymi w kimono. A jeden Japończyk słysząc Polaków powiedział po polsku dziękuję. Znał też więcej słów i mówił, że lubi żubrówkę. Śmiał się, gdy mu wytłumaczyłem, że trawa w prawdziwej żubrówce nie jest zwykłą trawą, że pracownicy gorzelni chodzą za żubrem i ścinają trawę, na którą żubr nasikał.

            Kolejnym punktem programu była wizyta w Parku Wschodnim kompleksu                               pałacowego w Tokio. Pięknie utrzymany park, choć samego pałacu cesarskiego nie dało się zobaczyć. Było bardzo gorąco i z uwagi na długą drogę po tym parku, Bina została na początku i czekała na nasz powrót. My powoli człapaliśmy się, a w pewnym momencie w cieniu odpoczęliśmy sobie na ławkach. Niektórzy ucięli sobie nawet krótką drzemkę. Jak zwykle w tej konkurencji ks. Jarek był najlepszy.

            Po parku pojechaliśmy do świątyni Meiji Jingu, którą nie udało się zgodnie z naszym planem zwiedzić w niedzielę, Wysiedliśmy na stacji ... i pieszo ruszyliśmy od południowego wschodu w głąb Parku Yoyogi Na ulicy trzech młodych chłopców śpiewało japońskie piosenki i dużo młodzieży stało wokół. Gdy skończyli, spytałem czy mogliby zaśpiewać Sukujaki - Kyu Sakamoto. Zaśpiewali jedną zwrotkę. Otrzymali duże brawa i zrobiłem sobie z nimi zdjęcie.

            Do świątyni szliśmy przez park dosyć długo. Bina powoli za nami podążała. My trochę z przodu, ale zawsze z nią był kontakt wzrokowy. Bardzo często w takich wędrówkach z Biną szła na końcu Ania. Ja z Jagodą raczej staraliśmy się być z przodu, chociażby po to, żeby rozpoznawać drogę, upewniać się czy idziemy we właściwym kierunku i pytać przechodniów w razie wątpliwości. Taka taktyka niejednokrotnie wyeliminowała przypadki, gdy trzeba by było się cofać. Wychodzenie do przodu usprawniało wspólne chodzenie również przez to, że nie zatrzymywaliśmy całej grupy, aby wszyscy czekali, aż my się dowiemy gdzie należy dalej się udać. A takie przypadki siłą rzeczy były częste zwłaszcza na dworcach kolejowych.

            Gdy dotarliśmy do tej świątyni, trochę pochodziliśmy po jej dziedzińcu. Wcale nie robiła wielkiego wrażenia. Dużo skromniejsza architektura i ozdobnictwo, które miałem możliwość wcześniejszego oglądania w Chinach i Mongolii. Wróciliśmy parkiem tą samą drogą i wychodziliśmy przez bramę, przez którą strażnik, z uwagi na zbliżający się zmrok,  już tylko wypuszczał. chwilę podziwialiśmy śpiew kolejnych ulicznych muzyków. Wyjechaliśmy do swego hotelu ze stacji Harajuki.

            Po powrocie była Msza św. w pokoju, a po niej jedni poszli do sklepu, żeby coś kupić do zjedzenia, a my poszliśmy na obiado-kolację do pobliskiej restauracji mongolskiej. Gdy wróciliśmy, to jeszcze posiedzieliśmy na górnym tarasie przy lampce wina. Gospodyni dla każdego miała po kawałku gruszki. Dwa dni wcześniej poczęstowała nas arbuzem (solonym, ponieważ - jak powiedziała - arbuzy u nich się soli, bo jest za słodki!). Ja gospodarzowi podarowałem polskie piwo Żywiec, a Jagoda gospodyni małego aniołka.

            Spuchniętą nogę smarowałem sobie już drugi dzień sokiem z ułamanego kaktusa, którego mi Ania przyniosła.

            Zwiedzenie dzisiaj Parku Yoyogi oraz świątyni Meiji Jingu wypełniło do końca zaplanowany program zwiedzania Tokio i okolic. Poza programem (choć było to w rezerwie) udało się nam zrealizować kąpiel w Oceanie Spokojnym (w Zatoce Sagami - Sagami Bay) w Kamakurze.

            W internecie wyczytałem, że na lotnisku w Dubaju podczas lądowania zapalił się samolot, ale wszystkich sprawnie z samolotu wyeksmitowano. Lotnisko na jakichś czas zostało zamknięte dla samolotów.

 

04.08.2016 (czwartek)

Przelot Tokio - Seul, przejazd autobusem z Seulu do Gyeong-ju, zakwaterowanie w Han Jin Hostel.

            Dzisiaj wylot do Seulu. Pobudka o 7.00. Msza św., śniadanie i pakowanie. Kilka minut po 9.00 wychodzimy z naszego hotelu na stację metra. Po dwóch przystankach przesiadamy się niby na bezpośrednią kolej na lotnisko Narita. Niby, bo już mieliśmy zamieszanie na stacji z wyszukaniem właściwego peronu (mamy kartę Suika, która nie jest ważna dla każdej kompanii kolejowej). Ponadto wsiedliśmy w pociąg, który co prawda jechał w kierunku Narity, ale do lotniska nie dojeżdżał. Przynajmniej część trasy przejechaliśmy prawie pustym wagonem. Mieliśmy przynajmniej komfortową, jak na warunki japońskie, warunki. Zwrócił nam uwagę jeden Japończyk, który widział, że jedziemy z bagażami. Powiedział jednak nam to w ostatniej chwili, gdy pociąg stawał na kolejnej stacji. My staramy się w takich sytuacjach nerwowych ruchów nie wykonywać, więc gdy pociąg ruszył, spokojnie spytałem się kolejnego Japończyka, który kazał nam wysiąść dwie stacje dalej, gdzie mieliśmy się przesiąść na kolejny pociąg jadący po tym samym torze, ale który dociera do samego lotniska i do terminali 1. Do lotniska jechaliśmy w sumie dwie godziny, ale samolot mieliśmy o 13.50, więc nie było żadnej nerwówki. Na lotnisku do skrzynki pocztowej wrzuciliśmy pierwsze wysyłane pocztówki i załadowany do specjalnej koperty mobilny ruter, który mieliśmy wykupiony już w Warszawie na cały tydzień.

            Samolot leciał 2,5 godziny chwilami na znacznie większej wysokości w porównaniu do innych samolotów, które z reguły latają na wysokości 10 -10,5 km. Część trasy leciał na wysokości około 12,3 km, ale też temperatura na zewnątrz dochodziła do niespotykanego poziomu minus 65 stopni Celcjusza.

W samolocie podali posiłek, więc wytrzymamy do dzisiejszego celu.

            Gdy wylądowaliśmy, od razu wymieniłem 500 dolarów na koreańskie wony. Jak w Japonii 100 jenów to było około 4,00 zł, tak w Korei 1000 wonów także stanowiło wartość 4 zł. Szybko udało się kupić bilety do Gyeong-ju (po około 160 zł na autobus, który dopiero odjeżdżał o 19.00. Wysłałem więc maila do hotelu, że pewno przyjedziemy około 1.00 w nocy. Autobus bardzo wygodny z lotniczymi fotelami i znacznie większą przestrzenią niż w samolocie. Cały czas autobus jechał autostradą, Do Gyeong-ju dojechał 30 min po północy. Na przystanku wszyscy stali z bagażami, a ja z Jagodą wg wydrukowanego wcześniej planu wydrukowanego przez Jagodę, ruszyliśmy na poszukiwanie hotelu. Plan był bezbłędny i kilka małych uliczek i już byliśmy przed hotelem Han Jin Hostel. W recepcji tego hotelu na podłodze spał właściciel i czekał na nas. Dostaliśmy trzy pokoiki z łazienkami. Taki skromny hotelik dwupiętrowy z piętrowymi łóżkami obliczony na masowego turystę. Jak wszędzie obowiązywała zasada, że we własnym obuwiu nie wolno wchodzić do pokoju. Na dole przy recepcji stała duża lodówka, w której m. in. były litrowe plastikowe butelki z zmrożoną wodą. Można było je zabierać wrzucając do stojącej obok skarbonki 1 000 wonów. Trochę mroziła w plecaku plecy podczas wędrówek, ale była zbawieniem na występujący tutaj upał. Ponadto po wypiciu wody, ponownie butelkę się napełniało i znowu był litr mrożonej wody, ponieważ w środku była duży kawał lodu. Zaraz po przyjeździe uregulowałem za dwie noce. Nie miałem tyle wonów, ale właściciel hotelu wymienił mi bez żadnego problemu dolary. Starczyło na hotel i najbliższe dni zwiedzania.

            Bina i Władzia poszły spać, a reszta wyszła na spacer i do małej restauracji, gdzie wybraliśmy sobie jakieś skromne, ale dziwne dania. Poszliśmy spać o 2.30.

 

05.08.2016 (piątek)

Gyeong-ju (świątynia Bulbuksa, Grotto Seokguram, Apanij Pond)

            Rano śniadanie zjedliśmy na dole na zewnątrz jakby na patio. Pogadaliśmy z właścicielem i jednym Francuzem mieszkającym w tym hostelu. Francuz mieszka na południu Francji - około 100 km od Grenoble, zna La Salette. Pytał się co robimy i czy jeszcze pracujemy. Powiedziałem, że jest fryzjerka, nauczycielka, pracująca w firmie logistycznej, jest ks. Jarek oraz emeryci. Poradzili nam zakupienie karty do różnych przejazdów - jednej dla wszystkich. Kupiłem taką kartę za 2.500 wonów w sklepie 7 eleven.

            Po śniadaniu pojechaliśmy autobusem do zespołu świątyń Bulbuksa ujętych na liście Unesco. Karta nie chciała działać, więc musiałem dla każdego wykupić bilet po 1.700 wonów. Trzeba było iść w górę ostrym podejściem i Bina wolała na nas poczekać w miejscu parkingów i przystanku. Ta świątynia była znacznie ciekawsza niż świątynie japońskie (wstęp po 5000 wonów). Buddyjska świątynia Bulbuksa jest z VIII w. Znajduje się na liście UNESCO. W świątyni znajduje się panteon bóstw buddyjskich i dwa posągi Buddy z brązu. Po wielu targach z taksówkarzem pojechaliśmy taksówką w górę do Grotto Seokgurum. W końcu uzgodniliśmy z taksówkarzem kurs  za 30.000 wonów. Wsadził nas wszystkie 7 osób do jednej taksówki i zawiózł do tej świątyni Grotto Seokgurum. Z przodu siedział ks. Jarek z uwagi na swoją posturę, a na tylnym siedzeniu siedziało nas 6 osób. To była także jedna z atrakcji. Taksówkarz dał nam 40 min na zwiedzenie świątyni i wskazał nam miejsce, gdzie będzie czekał. Tu wstęp do świątyni też był po 5 000 wonów. Powrotna droga świątyni Balbuksa przeładowaną taksówką wyglądała podobnie. Ruszyliśmy pieszym traktem obstawionym straganami w dół do parkingu, gdzie czekała na nas Bina. Na jednym ze stanowisk kupiliśmy smażone robaki wielkości karaluchów i oprócz dwóch osób, każdy je próbował. Były bardzo dobre. Gdy spotkaliśmy Binę, zjawił się obok nas mieszkający z nami Francuz i zamieniliśmy z nim kilka słów. On dopiero szedł zwiedzać świątynię Bulbuksa.

            Po powrocie autobusem do terminalu autobusowego koło naszego hotelu, zjawił się na rowerze właściciel naszego hotelu. Powiedziałem mu, że na zakupioną nie mogliśmy skasować naszego przejazdu autobusowego. Wyjaśnił, że ja kupiłem samą kartę, ale należy ją doładować. Dałem mu pieniądze i kartę doładował, co umożliwiło nam następne autobusowe przejazdy. Wszyscy się już rozeszli do hotelu lub na jakiś obiad, a ja z Jagodą i z nim udaliśmy się do kasy, aby zakupić jeszcze bilet do Seulu na jutrzejszy przejazd. Dostaliśmy bilety na godz. 14.20 po niższej niż w tę stronę cenie. Pojedynczy bilet kosztuje teraz 21.100 wonów. Teraz jednak jedziemy tylko do Seulu, a nie na lotnisko, które mało, że jest dalej, to jeszcze położone jest na wyspie, na którą wjeżdża się długim mostem, pod którym w środkowej części przepływają statki.

            Zatrzymaliśmy się w małej knajpce na obiad. W stole było palenisko na gaz. Dostaliśmy patelnię z różną mieszaniną: jakieś rośliny, cebula, ośmiornice itd. W zamkniętym metalowym naczyniu każdy dostał zimny ryż, a na miseczkach: kapusta, rybki, różne rośliny oraz makaron. Do popicia był litr wody, która się przydała, bo niektóre dodatki mocno paliły. W sumie obiad za 16.000 wonów nam smakował. Na jednego przypadło więc po 8.000 wonów, tj. po 32,00 zł.

            Ks. Jarek z Dorotą trafili na jakiś chłodnik z dwoma bryłami lodu. Mówił, że tego nie dało się zjeść. Zostawili więc i poszli poprawić do pobliskiego Mc Donalda. A tak nawiasem, cały czas mnie intrygowało co to było za danie, którego nie dało się zjeść.

            Właściciel hotelu powiedział nam, że jutro wyjeżdża rano do Seulu. Pokazał, gdzie zostawić klucze od pokoju. Dał nam widokówki ze swoim hotelem, na których on sam również był i poprosił, żeby je wypełnić na adres w Polsce, a on je wyśle. Miał tylko jedną prośbę: żeby każdy po powrocie również wysłał do niego kartkę z własnego miasta.

            O 19.00 odprawiona została w naszym (Adam, ks. Jarek i ja) pokoju Msza św., a po niej pojechaliśmy na wieczorne oglądanie Apanij Pond. Wstęp był po 2.000 wonów. Rzeczywiście widoki podświetlonych i odbitych w wodzie budowli robiły wrażenie. Po powrocie jeszcze w pobliżu naszego hotelu posiedzieliśmy przed sklepem przy piwie, przy ustawionych tam stolikach.

            Poszliśmy spać po północy.

 

06.08.2016 (sobota)

Gyeong-ju (Cheomseongdae Observatory, Daereungwon - Królewskie Groby), przejazd autobusem z Gyeong-ju do Seulu, Seul (zakwaterowanie w hotelu Korea 5).

            Chcieliśmy wyjechać na miasto o 8.00. Większość pospała dłużej i zanim wygrzebaliśmy się, była już 8.50. Podjechaliśmy autobusem do starej wieży astronomicznej (Cheomseongdae Observatory) z około 340 roku n.e. Obok niej rozciągały się charakterystyczne duże kopce - Królewskie Groby - Daereungwon. Przeszliśmy szlakiem turystycznym przez park w pobliże tych kopców, podziwiając sploty różnych starych pni oraz kwitnących drzew. Po powrocie pod astronomiczną wieżę, gdzie na nas czekała Bina, przeszliśmy razem pośród plantacji różnych kwiatów. Było tam też dużo turków, które tak samo śmierdziały jak w Polsce. Wspaniałe wrażenie zrobił tunel, w którym zwisały jakieś dynie i inne owoce podłużne. Najbardziej podobały się rośliny rosnące w wodzie - chyba lotos, z pięknymi kwiatami. Cudowne miejsce do robienia licznych zdjęć z przeróżnymi kwiatami. Widzieliśmy z małej odległości dużego białego ptaka, podobnego do czapli, który wskoczył do pokrytej rzęsą wody i złapał małą rybkę. Długo ją w dziobie przestawiał, żeby sobie ułożyć wzdłuż do połknięcia, bo szyję miał bardzo cienką.

            W ten sposób przeszliśmy do przystanku autobusowego po drugie stronie ulicy, gdzie wieczorem wsiadaliśmy po wizycie w Apanij Pond. Po tej pięknej wyprawie dotarliśmy autobusem do hotelu około 11.15. Wypiliśmy kawę na patio, gdzie przyszedł do nas Francuz, z którym zawarliśmy wczoraj znajomość. Mieszka 100 km od Grenoble. Ma na imię Vincent. Dał nam swego maila. Powiedziałem mu, że za chwilę idziemy do góry, ponieważ ks. Jarek odprawi Mszę św. i spytałem czy chciałby w niej uczestniczyć. Odpowiedział pozytywnie i także przyszedł i był u komunii. Tym razem Msza św. była odprawiona na piętrze, na korytarzu, gdzie w małym kąciku ustawiony był stolik.

            Było jeszcze trochę czasu, żeby się spakować, rozpoznać trasę, pozbierać wysuszone "pranie" i wyschnięte etykietki piwne dla Manfreda. (Mego kolegi Manfreda Kühna, który mieszka koło Bremy. Ja mu zbieram etykietki piwne z całego świata, a on zbiera mi znaczki). Z hotelu wychodziliśmy o 13.55. Klucze złożyliśmy we wskazanym przez właściciela pudełku. W drzwiach stał Vincent, z którym wszyscy się pożegnaliśmy - pełnił jakby funkcję gospodarza, pod jego nieobecność.

            Po dziesięciu minutach byliśmy już wszyscy na Bus Terminal, skąd wyjazd ma nastąpić z peronu nr 3. Jeszcze szybko pobiegliśmy do pobliskiego sklepu GS, gdzie można było doładować kartę, która jest ważna w całym kraju. Już w ostatnim autobusie pokazywało nam 6.800, więc woleliśmy jeszcze przed wyjazdem mieć już doładowaną kwotą 50.000 wonów. Tutaj ładowanie przebiegało inaczej niż w Japonii. Przy kasie daliśmy kartę oraz banknot. Sprzedawca położył kartę na czytnik i do kasy wklepał 50.000 wonów.

            Po chwili na stanowisko nr 3 przyjechał kolejny autobus. Miał tabliczkę Seoul East (Seul Wschodni) godz. 16.20. Jeszcze upewniłem się u kierowcy, który nie znał angielskiego, czy wsiadamy do prawidłowego autobusu. Załadował duże bagaże do dolnego pojemnika, a my z podręcznym bagażem wsiedliśmy do środka. Tym razem autobus miał trochę więcej niż 50 % zajętych miejsc. Bardzo wygodny z lotniczymi, uchylnymi fotelami, z wysuwanymi podnóżkami, z indywidualnym nawiewem. Znowu mamy o wiele wygodniej niż w samolocie.

            Pierwszy postój na dużym parkingu ze sklepami odbył się o godz. 15.50. Kierowca napisał mi na kartce, że odjeżdżamy o 16.05. W ciągu 15 min większość coś zakupiła do jedzenia. Wziąłem za 2.500 na patyku cienką kiełbaskę w jakimś cieście. Wszyscy to obtaczali w cukrze i na to dawali ketchup. Przed odjazdem podszedł do mnie w autobusie kierowca i dał mi trzy krótkie kawałki kukurydzy na ciepło, którymi wszyscy podzieliliśmy się. Gest kierowcy niespotykany, a zarazem bardzo dziwny! Mamy już przygotowane polskie cukierki (niestety z francuskimi napisami), żeby kierowcę poczęstować na następnym przystanku.

            Do Seulu przyjechaliśmy około 18.40. Musieliśmy się zorientować jak można dojechać do naszego hotelu. Wszyscy czekali w umówionym miejscu, a ja z Jagodę jak zwykle poszliśmy rozpoznać sytuację i możliwości dojazdu do naszego hotelu. Ludzie nas skierowali na drugą stronę ulicy, gdzie była stacja kolejki. Tam młoda kobieta widząc nasze zakłopotanie spytała po angielsku w czym może pomóc. Powiedzieliśmy gdzie chcemy jechać i że na nas czeka pozostała część grupy. Wytłumaczyła nam, zasady działania biletów kupowanych w Seulu. Pomogła nam zakupić 8 biletów po 1850 wonów i wyjaśniła, że po każdym przejeździe bilety te w specjalnych automatach są przyjmowane i wypłacają z każdego depozyt w wysokości 500 wonów. Widać z tego, że jeden bilet kosztuje więc w efekcie 1350 wonów, co na nasze pieniądze wynosi około 5,40 zł. Jeszcze zaopatrzyliśmy się w plan kolejki po Seulu, żeby rozpoznać, gdzie mamy się przesiąść i gdzie docelowo mamy wysiąść. Pięknie pani podziękowaliśmy po angielsku i po koreańsku kamsa hamidaaaaa, co wyraźnie ją ucieszyło. Wróciliśmy po pozostałych i z całym naszym bagażem przemieściliśmy się na stację kolejową. Po chwili już jechaliśmy kolejką. Stacja ........, na której wysiedliśmy niestety już nie miała schodów ruchomych, a musieliśmy wejść na górę, żeby przejść z peronu do głównego holu i dalej na ulicę, aby trafić do Hostel Korea 5. Tu jak zwykle ks. Jarek chwycił swój i Biny bagaż i targał po schodach do góry. Przy okazji należy nadmienić, że ks. Jarek bardzo często podczas naszych przeprowadzek ciągnął dwa bagaże i wnosił je po schodach, gdy brakowało schodów ruchomych lub windy. Śmialiśmy się nawet, że przysługuje mu jakaś taryfa za taką usługę - porównywalna do tej, jaką mają ciągnący ryksze.

            Wyszliśmy ze stacji na ulicę i zaczęliśmy przeglądać przygotowane w Polsce przez Jagodę plany, z których wynikało, że nasz hotel powinien być bardzo blisko. Znowu jakaś kobieta widząc nas studiujących te plany spytała w czym może pomóc. Widząc wydrukowaną nazwę hotelu z numerem telefonu, sama ze swojego telefonu zadzwoniła do hotelu i powiedziała, że za 5 min. pani z recepcji przyjdzie po nas. Rzeczywiście za chwilę się pojawiła i wspólnie przeszliśmy około 200 m, gdzie w wąskiej uliczce dotarliśmy do  Hostelu Korea 5.

            Z zakwaterowaniem nie było żadnego problemu. Otrzymaliśmy zgodnie z rezerwacją jeden pokój czteroosobowy i 2 pokoje dwuosobowe zlokalizowane na I i II piętrze. Każdy miał własną łazienkę i też obowiązywała zasada, że obuwie zostawiało się przed pokojem. W każdym pokoju był ruter z kodami dla korzystających z internetu. Na ciasnym korytarzyku stała suszarka, gdzie mogliśmy wysuszyć nasze przepierki.

            Zaraz po przyjeździe wpłaciłem około połowy kwoty za cztery noclegi, tj. 300 000 wonów. Musiałem zostawić paszport jako zastaw, który został mi zwrócony następnego dnia, gdy wpłaciłem pozostałą kwotę. Ogółem cztery noclegi kosztowały 532 000 wonów, co daje na nasze pieniądze koszt jednego noclegu w wysokości 66,50 zł na osobę. Dodatkowo w tym tylko hotelu w tej cenie jest śniadanie.

            Poszliśmy jeszcze do pobliskiej restauracyjki z daniami z kurczaków. Jako przystawkę podano jakby marynowane głąby kapuściane pokrajane w kostkę. Myślę jednak, że to był jednak jakiś owoc podobny do dyni, który może był w jakieś octowej zalewie. W drugiej miseczce były jakieś chrupki. Do tego piwo i porcja kurczaka.

 

07.08.2016 (niedziela)

Seul (Katedra pw. NMP i św. Mikołaja - Myeong-dong, świątynia konfucjańska Jongmyo, buddyjska świątynia Jogyesa, przejście gwarną turystyczną uliczką Myeongdong, dziedziniec pałacu Gyeongbokgung, spacer Placem Gwanghwamun z pomnikami i fontannami)

            Umówiliśmy się rano na śniadaniu. Obok malutkiej recepcji było pomieszczenie z niskimi dwoma stolikami jak dla przedszkolaków. Na nich stał słój z jakąś marmoladą o konsystencji miodu. Dodatkowo w folii był pszenny chleb w postaci skibek w ilości 16 szt., co w prostym rachunku dawało wynik po dwie skibki na każdego. Obok na półce stała sparzona kawa oraz toaster do przypiekania chleba. Przy stolikach na podłodze były cztery kwadratowe maty, co znaczyło, że powinno się na nich usiąść. Oczywiście tu też obowiązywał zakaz wchodzenia w obuwiu.

            Wszystkie śniadania wyglądały podobnie. Na stolikach stał ciągle ten sam słój, z tą samą, ale coraz mniejszą ilością marmolady. Prawdziwe francuskie  le petit déjeuner.

            Dzisiaj niedziela, więc pierwszym naszym celem jest archidiecezjalna katedra katolicka pw. NMP i św. Przyjechaliśmy na stację ............., która była najbliżej katedry. Stąd po zasięgnięciu języka przeszliśmy wąską uliczką pełną sklepów, restauracyjek oraz reklam i doszliśmy do katedry Myeong-dong. Katedra ta przypominająca swoją bryłą Kościół Mariacki w Krakowie została zbudowana w 1898 r. Wokół katedry było dużo osób pełniących jakąś funkcję. Nami zaopiekowała się jedna mówiąca po angielsku kobieta. Musieliśmy trochę poczekać, żeby skończyła się Msza św. o 11.00. My chcieliśmy uczestniczyć w kolejnej o godz. 12.00. Gdy ludzie zaczęli wychodzić z kościoła księża i siostry zakonne ustawili się w szpalerze i rozmawiali a różnymi ludźmi oraz błogosławili przyniesione dewocjonalia. Kobieta kontaktowała nas z księżmi. Okazało się, że jednak ks. Jarek nie mógł odprawiać w koncelebrze. Nie zabrał ze sobą z kraju dokumentu potwierdzającego, że jest księdzem.

            Ludzie chcący uczestniczyć w kolejnej Mszy św. ustawili się przed wejściami w kolejce i czekali aż większość wiernych wyjdzie z kościoła. My też stanęliśmy, a kobieta, która nami się zainteresowała, wprowadziła nas do kościoła i wskazała nam dwie ławki w przedniej części nawy głównej. W kościele duże zdyscyplinowanie. Na przykład do komunii podchodziły kolejno poszczególne łąwki.

            Po Mszy św. wyszliśmy na zewnątrz i poszliśmy przed figurę Matki Bożej, gdzie zmówiliśmy Anioł Pański oraz zrobiliśmy sobie zdjęcia. Następnie zeszliśmy na krótką modlitwę do specjalnej kaplicy znajdującej się pod prezbiterium, gdzie znajdują się prochy sprowadzonych tu w 1900 r. męczenników koreańskich. Jeszcze zrobiliśmy sobie kilka zdjęć z różnymi pomnikami koło katedry i poszliśmy do księgarni przykościelnej. Książki były co prawda po koreańsku, lecz z okładek można było rozpoznać liczne pozycje o Janie Pawle II, św. Siostrze Faustynie, św. O. Pio, św. Matce Teresie i papieżu Franciszku. Oczywiście zawsze wyszukiwaliśmy pozycji związanych z Polską. Kupiłem tu jedną książeczkę z św. siostrą Faustyną.

            Zrobiliśmy kilka zdjęć z innym przewodnikiem kościelnym przy położonej poniżej grocie Matki Bożej z Lourdes i wróciliśmy na kolejkę, żeby pojechać w kolejny punkt z naszego dzisiejszego programu. Po drodze na tej gwarnej wąskiej uliczce, którą szliśmy do katedry, zjedliśmy obiad. Na dwóch zajętych przez nas stolikach z wmontowanymi palnikami na naszych oczach obsługa restauracji przygotowała nam gorące posiłki, w skład których wchodziły: makarony, mięso z kurczaka, owoce morza i jakieś przyprawy oraz dodatki.

            Kolejką podjechaliśmy w pobliże świątyni konfucjańskiej Jongmyo. Była to pora dużego upału. Trzeba było kilkaset metrów podejść. Po drodze widzieliśmy dwa przypadki leżących na chodniku ludzi. Wyglądali na to, że nie byli trzeźwi. Kupiłem 7 biletów wstępów, bo Bina nie chciała na rozległy teren tej świątyni wchodzić. Zwiedzanie świątyni odbywało się w grupach z przewodnikiem. Nie czekaliśmy na przewodnika angielskojęzycznego, który oprowadzał za godzinę, tylko weszliśmy z grupą koreańskojęzyczną. Z początku przysłuchiwaliśmy się przewodnikowi lub też robiliśmy zdjęcia z młodymi Koreankami ubranymi w kimona, ale w miarę jak posuwaliśmy się do przodu po terenie świątynnym, zaczęło nas to nudzić. Tym bardziej, że świątynia ta składała się z wielu obiektów drewnianych rozrzuconych po zadrzewionym terenie, a znajdujące się tam budowle były raczej skromne i mało ciekawe. Skróciliśmy sobie to zwiedzanie i zostawiliśmy Koreańczyków z przewodnikiem. Przed wyjściem spotkaliśmy Binę, którą wpuścili na teren świątynny, gdzie w cieniu drzew czekała na ławeczce.

            Po wyjściu na ulicę, pokrzepieni zimnymi napojami i lodami ruszyliśmy gwarną ulicą  Myeongdong z wieloma stoiskami dla turystów. Doszliśmy do Namsan Park skąd przeszliśmy kilkaset metrów do dzielnicy z wielkimi przeszklonymi budynkami. Tutaj Bina powiedziała, że w cieniu na ławce poczeka na nas. My poszliśmy dalej do Jogyesa - najsłynniejszej buddyjskiej w Seulu. Ta świątynia rzeczywiście robiła wrażenie. Było widać wielu modlących się wyznawców Buddy. Bardzo rozbudowana, kolorowa, z różnymi bębnami i figurami. Przed świątynią pięknie utrzymany ogródek  z kwiatami lotosu. Stad z kolei ruszyliśmy w kierunku pałacu Gyeongbokgung. O tej porze już zamknięty dla zwiedzających, ale przeszliśmy przez dziedziniec pałacu i wyszliśmy przez bramę wejściową pałacu na szeroki bulwar Plac Gwanghwamun . Na jego początku była duża pionowa tablica, która z obydwu stron wykonana miała kwiatami różnych kolorów koreańską flagę. Potem minęliśmy dużych rozmiarów pomniki: pierwszy zrobiony na złoto, to król Sejong, któremu Koreańczycy zawdzięczają bardzo dużo zwłaszcza z dziedziny nauki i kultury oraz wprowadzenie własnego alfabetu zwanego hangul. Drugi pomniki przedstawia Admirała Yi Sun-shin, słynnego za zwycięstwa nad Japończykami w XVI wieku. Zasłużył się on zwłaszcza w bitwie morskiej pod Myeongdang, 16 października 1597 roku, kiedy to udało mu się zwyciężyć, mimo tego, że Japończycy dysponowali 133 statkami. a Koreańczycy tylko kilkunastoma. Przed pomnikiem znajduje się fontanna zwana Fontanną 12:23. Skąd jednak taka dziwna nazwa? Numery te nie są bynajmniej przypadkowe, 12 to liczba statków, którymi dysponował Yi, a 23 to liczba wygranych bitew, dzięki którym udało się na długo odeprzeć Japończyków.

            Przed fontanną zrobiliśmy sobie półgodzinny relaks. Dzieciarnia biegała wśród wybijających w górę wodnych gejzerów. Obok stały dwie przenośne kabiny służące jako przebieralnie, żeby mamy mogły swoje pociechy przebrać po mokrej zabawie. My też podchodziliśmy do wody, ale Adam razem z dziećmi  zażył wodotrysku. W powietrzu czuć było intensywny zapach chloru.

            Po odpoczynku ruszyliśmy dalej tym placem-bulwarem, potem skręt w lewo w główną ulicę. Po drodze zrobiliśmy zdjęcia przy ciekawym pomniku z jeleniem i po około 300 m doszliśmy do czekającej na nas Biny.

            Wróciliśmy kolejką do domu i jeszcze zjedliśmy kolację w "kurczakowej" restauracji.

            Pani w recepcji pomogła mi zarezerwować wycieczkę do DNZ - Koreańskiej Strefy Zdemilitaryzowanej. Wyjazd zaplanowaliśmy na wtorek w godzinach 12.00 do 18.00 w cenie 48 000 wonów na osobę, tj. po około 190,00 zł na osobę. Uzgodniliśmy, że przed naszą stacją metra będziemy czekać na specjalny autobus już o 10.30, ponieważ musi on objechać kilka punktów w mieście, żeby pozbierać wszystkich uczestników wyjazdu.

 

08.08.2016 (poniedziałek)

Seul (bazar Gwangjang, Pomnik 103 Koreańskich Męczenników, Jeoldun Martyrs' Shrine - Świątynia Męczenników, rzeka Han)

 

            Z samego rana pojechaliśmy na bazar Gwangjang. Na początku bazaru Bina usiadła sobie i ustaliliśmy, że ją zabierzemy po jego zwiedzeniu. Rzeczywiście był to obszerny bazar z setkami stanowisk, a wszystkie wypełnione po brzegi różnym towarem: materiały, odzież, produkty żywnościowe. W jednym miejscu zatrzymaliśmy się, żeby skosztować robionych na miejscu pierogów. Zamówiliśmy trzy rodzaje i każdy mógł wszystkie spróbować. W powrotnej drodze zabraliśmy Binę, która wcale pierogów nie żałowała, ponieważ żadnej niepewnej żywności nie ruszała. Dla niej nie istniały jakieś see food'y i nigdy tego nie chciała próbować.Praktycznie tylko decydowała się na kurczaki.

            Pojechaliśmy następnie do Jeoldusan Martyrs' Shrine (Świątyni Męczenników; Ściętych Głów) położonej u wybrzeży rzeki Han. Była to pora strasznego upału, a teren lekko pofalowany, więc poruszaliśmy się jak w smole. Na stosunkowo niewielkim obszarze było wybudowanych kilka kościołów chrześcijańskich, ponieważ każdy chciał uczcić swoich męczenników, którzy tu w przeszłości oddali swoje życie za wiarę.

            Po chwili odpoczynku przeszliśmy na pobliski cmentarz, na którym były groby - jak nam się wydaje - pierwszych pastorów i osób świeckich, które przyczyniły się do krzewienia religii protestanckiej w Korei. Następnie podeszliśmy pod pomnik 103 świętych męczenników. Wszyscy poczekali przy pomniku, a ja z Jagodą udaliśmy się pod górę do wznoszącego się powyżej kościoła. Okazało się, że to był kościół katolicki, w którym za godzinę miała odbyć się Msza św. Zapytaliśmy się o szczegóły napotkaną kobietę, Koreankę która mówiła po francusku. Miałem okazję poćwiczyć moją kiepska znajomość francuskiego. Poszła z nami do kościoła i zaprowadziła do kaplicy 103 Męczenników Koreańskich. Na ścianie było zamontowanych czterdzieści tablic kamiennych z nazwiskami. Pokazała nam jedną z nich i powiedziała, że to jest jej dziadek.

            Zebraliśmy naszą cała grupę i wraz z tą panią udaliśmy się do budynku przykościelnego, żeby skontaktować się z księdzem. Ksiądz otworzył nam obok kaplicę do odprawienia Mszy św., w której ta pani też uczestniczyła. Następnie jeszcze szybko poszliśmy tym razem wszyscy ponownie do kościoła, aby zdążyć przede Mszą udać się razem do kaplicy 103 Męczenników Koreańskich. Było 20 min do Mszy św. a kościół już był prawie pełny modlących się głośno ludzi. Po cichu przeszliśmy boczną nawą do przodu, gdzie było zejście do kaplicy z Męczennikami. Po krótkiej modlitwie i zrobieniu kilku zdjęć delikatnie wycofaliśmy się przez kościół na zewnątrz, gdzie zrobiliśmy sobie kolejne zdjęcia m. in. przy pomniku Jana Pawła II, który podczas wizyty w Japonii w 1984 r., w tym miejscu odprawiał Mszę św., kanonizował 103 Koreańskich Męczenników i klęczał na klęcznikach, na których my klęczeliśmy w kaplicy z prochami świętych. W XIX wieku w Korei podczas prześladowań katolików w latach 1839-68 śmierć męczeńską poniosło 3 biskupów katolickich, 10 kapłanów i jak się szacuje ponad 10000 osób świeckich. Część z nich została wyniesiona na ołtarze. Grupa 79 męczenników została beatyfikowana przez papieża Piusa XI 5 lipca 1925 r. (zamęczeni przed 1847 r.), natomiast kolejnych 24 przez Pawła VI 6 października 1968 r. (zamęczeni po 1859 r.) Kanonizacji łącznie tych 103 męczenników dokonał papież Jan Paweł II w dniu 6 maja 1984 r. w Seulu podczas swojej wizyty w Korei Południowej. Większość z grona 103 bohaterów wiary po uwięzieniu ścięto albo uduszono, a inni zmarli wycieńczeni torturami. Są w tym gronie kobiety i mężczyźni, biskupi i misjonarze, kapłani i świeccy, katecheci i katechizowani, królewskie dwórki i szambelani, współpracownicy misjonarzy oraz ich tłumacze, wieśniacy i drukarze.

            Usytuowanie kościoła na bardzo wysokim wzniesieniu było bardzo uciążliwe w podejściu. Najpierw trzeba było podejść znaczny odcinek po stromej drodze, a potem kilkadziesiąt stopni do samego kościoła.

            Daliśmy ofiarę 2 000 jenów do biura parafialnego, pożegnaliśmy naszą przewodniczkę francuskojęzyczną i poszliśmy jeszcze do księgarni przykościelnej, gdzie nabyliśmy do naszej Biblioteki Parafialnej książeczkę o św. Siostrze Faustynie Kowalskiej oraz dla każdego po obrazku 103 Koreańskich Męczenników.

            Na chwilę jeszcze - kto chciał - zeszliśmy na dół pod wiadukt nad samą rzekę Han, aby zrobić kilka zdjęć i dotknąć fal tej rzeki.

            Zmęczeni i zgłodniali poszukaliśmy w pobliżu stacji metra restauracyjkę z kurczakami (żeby Bina miała coś do zjedzenia). Zamówiliśmy dwa całe kuraki, więc wszyscy sobie jakoś podjedli.

            Po powrocie do naszego hotelu pani w recepcji powiedziała, że spotkanie przy metrze z autobusem do DMZ odbędzie się o godz. 11.00, a nie o 10.30.

 

09.08.2016 (wtorek)

DMZ - Nadgraniczna Strefa Zdemilitaryzowana (Most Przyjaźni, Trzeci Tunel, Dora Observatory, Dorasan Station)

            Dzisiaj w programie zwiedzanie strefy przygranicznej DMZ. Długa na ponad 250 kilometrów strefa buforowa została utworzona w 1953 w ramach rozejmu podpisanego przez Koreę Północną, Chiny i przedstawicieli Organizacji Narodów Zjednoczonych, kiedy to siły obu stron zgodziły się na wycofanie swych wojsk 2 km od frontu. Tak oto powstał pas znany dzisiaj jako DMZ, z angielskiego Demilitarized Zone.

            Śniadanie zrobiliśmy sobie trochę później, bo o 8.30. Po śniadaniu poszliśmy na pocztę, żeby ładnie ofrankować kilka kopert do Polski - jedna opłata, to 660 wonów. Trochę wprowadziliśmy zamieszania, bo długo dobieraliśmy różne nominały, żeby jak najwięcej różnych znaczków zostało wysłanych. Jak panie zobaczyły nasze zainteresowanie znaczkami, to dostaliśmy dwa numery japońskiego miesięcznika filatelistycznego. Jeszcze na chwilę do sklepu i wróciliśmy na Mszę św. w hotelu.

            Już 15 minut przed 11.00 czekaliśmy na skrzyżowaniu przy metrze (wyjście nr 3), a w ręce trzymaliśmy uniesione reklamówki DMZ. Punktualnie o 11.00 podjechał mały busik, z którego wyskoczyła młoda przewodniczka (Ana) i zaraz zaczęła do nas machać. Gdy ruszyliśmy, to jeszcze po drodze wzięła dwie małe grupy następnych uczestników - byli to głównie Amerykanie. Wszyscy wpisali się na podaną listę i wpisali swój paszport. Uprzedzili nas, żeby wszyscy mieli paszport ze sobą, bo inaczej nie zostaną wpuszczeni w strefę zdemilitaryzowaną. Był on nieodzowny, bo mieliśmy wjechać w strefę demarkacyjną pomiędzy obydwiema Koreami. Szerokość tej strefy, to około 2 km od granicy z jednej i drugiej strony. Do tej strefy jechaliśmy autostradą około 1,5 godziny. Można było podziwiać ogrom Seulu; pełno wiaduktów, mostów, ślimakowych podjazdów i zjazdów. Po dłuższej jeździe po lewej stronie zaczęły się zasieki - jedziemy wzdłuż linii demarkacyjnej. Dojechaliśmy do tzw. Mostu Przyjaźni, gdzie mieliśmy 20 minut na zrobienie zdjęć i gdzie nastąpiła zamiana naszego busika na normalny autokar. Musieliśmy przygotować paszporty, bo za chwilę odbyła się kontrola w związku z przekroczeniem granicy strefy zdemilitaryzowanej. Po kilku kilometrach krętej drogi dojechaliśmy do Trzeciego Tunelu. Najpierw obejrzeliśmy krótki film na temat konfliktu pomiędzy dwiema Koreami. Następnie widzieliśmy wystawę sprzętu zbrojeniowego oraz plansze przedstawiające teren strefy zdemilitaryzowanej oraz trasę tuneli i koncepcję ich budowy. Korea Północna wybudowała 4 tunele, które prowadziły, a właściwie miały prowadzić z Korei Północnej do Seulu. System czterech tuneli pod granicą między Koreą Północną a Południową powstały po to, aby jedno państwo (w tym przypadku Korea Północna) mogło napaść na drugie. Pierwsze tunele tego systemu zostały odkryte już w latach siedemdziesiątych, a ostatni dopiero w roku 1990. Tunele kończą się zaledwie 45 kilometrów od Seulu i pozwalałyby przerzucić jedną dywizję, czyli kilkanaście tysięcy wojska, w zaledwie godzinę.

            Po odkryciu tunelu zrobiono z tego atrakcję turystyczną. W naszym tunelu wykonano pochyły chodnik o długości 550 m, którym można było zejść do poziomu oryginalnego tunelu wybudowanego przez Koreę Północną Dalej oryginalnym tunelem można było przejść kolejne 250 m, aż do miejsca, gdzie poprzeczny mur zamykał dalsze przejście. Napis głosił, że do granicy pozostało kolejne 170 m. Oryginalna część tunelu miała niespełna 2 m wysokości. Wszyscy musieli założyć kaski i wielokrotnie pomimo ciągłego pochylania się, uderzaliśmy kaskami w skały lub w stalowe wzmocnienia.

            Po zwiedzeniu tunelu pojechaliśmy na Punkt Obserwacyjny, skąd było widać rozległy teren Korei Północnej. Widać było również wioski i miasta. Można także było te tereny obejrzeć przy pomocy stojących tam lunet. Pojechaliśmy następnie na ostatni dworzec kolejowy Dorasan Station. Dworzec ten został wybudowany w 2015 r. w celu przywrócenia ruchu pomiędzy północą i południem po zjednoczeniu obydwu Korei.

            Mniej więcej o 15.30 ruszyliśmy w powrotną drogę. Miejscami padał intensywny deszcz, który skończył się jednak zanim dojechaliśmy do City Hall - stacji metra przy promenadzie z fontannami, które podziwialiśmy dwa dni temu. Do naszej stacji metra dojechaliśmy już około 17.30 i wszyscy poszliśmy na kurczaka. Potem był czas wolny. Ja z Jagodą wróciliśmy do metra, żeby rozeznać jutrzejszy dojazd na lotnisko. Od razu zakupiliśmy bilety w automacie na jednorazowy przejazd.

            Potem pakowanie się i trochę korespondencji. Spać poszliśmy około 24.00.

 

10.08.2016 (środa)

Seul (wymeldowanie się z hotelu Korea 5, lotnisko Incheon Int'l Aireport, przelot do Japonii), Tokio (lotnisko Nara), przejazd do Osaka (zakwaterowanie w hotelu Sun Plaza)

            Dzisiaj pobudka o 4.15. W pokojach kobiet jeszcze wcześniej. Spakowani umówiliśmy się przy drzwiach hotelu o 5.00. Ponieważ obsługa hotelu przychodzi dopiero o 7.00, klucze złożyliśmy w wyznaczone miejsce. Do stacji metra Singeuncho mieliśmy kilka minut i żeby nie szarpać się z tabołami, obeszliśmy skrzyżowanie do innego zejścia, żeby skorzystać z windy. Zjechaliśmy na dwa razy i na peronie metra nr 5 byliśmy już o 5.12. Mieliśmy więc dwadzieścia minut na przyjazd pierwszej kolejki metra, która na tej stacji będzie o 5.33. Zjedliśmy po bananie, który dzisiaj zastąpi wszystkim śniadanie. Przed nami 26 przystanków, tj. około godziny jazdy do lotniska Gimpo Int'l Airport. Tam mamy przesiadkę na linię A, która prowadzi do naszego lotniska Incheon Int'l Airport. Samolot mamy o 9.00, a do Tokio na lotnisko Narita dolecimy o 11.10.

            Korzystając z długiej jazdy metrem, uzupełniam w komputerze brakujące od niedzieli zapisy kroniki.

            Udana przesiadka na linię A. Pilotowała nas młoda Koreanka ze swoimi rodzicami. Ona wraz ze swoją mamą jechała na studia do USA. Było widać jak jej mama cały czas odmawiała różaniec. Młoda Koreanka bardzo dobrze mówiła po angielski. Gdy już rozstawaliśmy się dałem jej niewykorzystaną do końca kartę na przejazdy autobusowe, którą wykupiłem w Gyeong-ju.

            Wszystkie procedury na lotnisku bardzo długo trwają, chociaż wszyscy sprawnie przesuwają się i przechodzą do następnych punktów. Do samolotu wchodziliśmy 15 min. przed odlotem. Dobrze, że w stosunku do planu, przyspieszyliśmy wyjście z hotelu o całą godzinę.

            Już przy odprawie dopytywali się o nasz kolejny przylot do Japonii. Chcieli nawet, żeby pokazać rezerwację biletu z Japonii do Polski. Po wylądowaniu w Japonii też pytali nas odnośnie dwukrotnego przylotu. Utarło się u nas powiedzenie, że nigdy nie byliśmy w Japonii, a tymczasem w tym roku już dwa razy. Ponadto w czasie wędrówki po Japonii czy Korei, zwłaszcza gdy widzieliśmy kolejne ciekawe obiekty, często padało zdanie: "Jestem w Japonii - aż sobie sama zazdroszczę".

            Na lotnisku wysłaliśmy wypisane widokówki japońskie i poszukaliśmy stoiska JRPass. Tutaj otrzymaliśmy miejscówki najpierw na pociąg do Shinagawy (13.45-14.52) i następnie z Shinagawy do Shin-Osaka (15.40-18.26). Mamy więc eleganckie zarezerwowane miejsca w wygodnych pociągach z lotniczymi siedzeniami. Normalnie Japończycy płacą dodatkową opłatę za miejscówkę, ale turyści, którzy przed przyjazdem do Japonii wykupili JRPass na Japonię, rezerwację miejsc otrzymują bezpłatnie. Wykupienie JRPass na jedną osobę jest drogie, bo wyniosła nas około 1130,00 zł, ale dzięki temu przez 7 dni możemy jeździć pociągami bez opłaty, pod warunkiem, że będziemy jeździć liniami, na których JRPass obowiązuje. Ponieważ dłuższe przejazdy w ciągu tygodnia znacznie by przekroczyły tę kwotę, zakupienie JRPass jest nieodzowne. Dlatego cały program naszego pobytu w Japonii tak został skonstruowany, żeby pierwszy tydzień ograniczyć tylko do jazdy po Tokio oraz jeden wyjazd na Fudżi i jeden wyjazd do pobliskiej Kamasutry. Po powrocie z Korei mamy tydzień, w którym codziennie będzie dużo przejazdów pociągami, ponieważ przez cały czas mieszkać będziemy w jednym hotelu w Osaka, a zwiedzić będziemy chcieli kilka miast.

            Gdy podstawili pociąg 20 min wcześniej, po wyjściu pasażerów, którzy przyjechali na lotnisko, obsługa pociągu założyła w drzwiach opaskę na czas sprzątnięcia wagonu. Wszystkie siedzenia odwrócili jednym ruchem do przodu, odkurzyli podłogę, wytarli kurze na parapetach okien itd. Na monitorze pokazana jest cała trasa i miejsce w którym aktualnie się znajdujemy. Wyświetlane są stacje jakie mamy na trasie. Można wszystko dokładnie śledzić i wie się na bieżąco ile stacji mamy do końca. Wyciągnąłem komputer i na odchylanej półce mogę uzupełniać kronikę. Japończycy też wyciągają komputery i coś na nich robią. W oparciu siedzenia znajduje się gniazdko do podłączenia komputera. Cztery pasażerki, które siedzą przed nami, jedno dwuosobowe siedzenie same sobie odwróciły do tyłu, wyciągnęły podgrzane gotowe zestawy obiadowe i tak sobie wspólnie spożyły obiad.

            Sprawnie dojechaliśmy do stacji Shin-Osaka. Stąd również przy pomocy JRPass przejechaliśmy do Osaka Station, a stąd do naszej stacji Shin-Imamijya. Hotel Sun Plaza jest przy samej stacji kolejki JR. Wszystkie przejazdy mamy za darmo dzięki temu, że mamy wykupiony JRPass.

            Hotel od razu opłaciłem. Ponadto musiałem dać po 1 000 jenów zastawu za każdy z kluczy. Kwotę tę otrzymałem, gdy zdaliśmy klucze w momencie wymeldowania się z hotelu. Zgodnie z rezerwacją dostaliśmy na 9 piętrze 4 pokoje dwuosobowe o wymiarach 2 m x  4 m. Na rozłożonych japońskich matach mamy materace, czyli śpimy na podłodze. Ma to nawet swoją własną nazwę - materac na podłodze zamiast łóżka, to futon. Ledwo mieszczą się obok nas nasze torby. W tej małej przestrzeni mieści się jeszcze na podłodze mała lodówka, a na półce mały telewizor.

            Zaraz po zajęciu naszych pokoi zauważyłem, że cały ten hotel się ruszał. To spostrzeżenie potwierdziły także inne osoby. Myślę, że to zjawisko należy tłumaczyć tym, że w Japonii wszelkie budowle posiadają w miarę elastyczną konstrukcję, która podczas trzęsienia ziemi pozwala uniknąć większych strat. W bardzo bliskiej odległości od tego hotelu co chwilę przejeżdżają pociągi, a górą w poprzek ulicy też jest wiadukt z jeżdżącymi pociągami. To wszystko drga i pewno powoduje, że ten bodajże 11-to piętrowy budynek, wąski a wysoki, kołysze się.

            Głodni przez cały dzień (zjedliśmy w pociągu tylko po bananie) poszliśmy wszyscy na kolację do takiej małej restauracyjki, w której pracował starszy garbaty kelner. W kolejnych dniach, gdy chcieliśmy pójść tam ponownie coś zjeść, mówiliśmy pieszczotliwie, "że idziemy do Garbatego". Mam nadzieję, że nie brał nam tego za złe.

            Godzinę po kolacji w pokoju odprawiona została Msza św.

 

11.08.2016 r. (czwartek)

Nara (świątynia Todai-ji z Wielkim Buddą, park z danielami, świątynia Kasuga Taisha, z aleją kamiennych lampionów).

            Dzisiaj daliśmy sobie trochę czasu i umówiliśmy się na dole o 8.00. Poszliśmy do pobliskiego sklepu, gdzie jest duży wybór. Każdy na własną rękę kupił sobie śniadanie - większość kupiła gotowe zestawy, które można było podgrzać w mikrofali w sklepie lub w hotelu. Godzinę później pojechaliśmy do Nara - pierwszej stolicy Japonii w latach 710-780. Tu zwiedziliśmy świątynię Todai-ji z Wielkim Buddą. Chodziliśmy także po parku, w którym jest około 1500 danieli plątających się między zwiedzającymi. W często spotykanych stoiskach można było zakupić plasterki specjalnych ciastek dla tych danieli. Jak tyko widziały w rękach turystów to ciasto, to zaraz stawały się bardzo natarczywe; gryzły bluzkę, a nawet potrafiły ugryźć np. przez spodnie.

            Bina poczekała w parku przy danielach a my udaliśmy się parkową aleją do świątyni Kasuga Taisha. Po drodze mijaliśmy duże ilości ustawionych kamiennych latarń, które podobno fundowali pielgrzymi. Po powrocie do Biny czekaliśmy na przystanku autobusowym i mieliśmy okazję kilka razy zaobserwować ciągnione przez Japończyka ryksze z turystami. Podobno przejażdżka kosztuje 3 000 jenów, tj. około 120 zł.

            Gdy wróciliśmy do hotelu, to odprawiona została Msza św. Tym razem zeszliśmy na dół do takiego pokoju rekreacyjnego ze stołem, krzesłami i tapczanami. Takich dobrych warunków do odprawienia Mszy św. jeszcze nie mieliśmy. Potem poszliśmy na kolację do naszego "garbatego". Jak zwykle witano nas tam serdecznie jak stałych bywalców. Wszyscy kłaniali się w pół i zapraszali na I piętro. W drodze powrotnej do hotelu trafiliśmy małą knajpkę, w której przy sake Japończycy śpiewali karaoke. Weszliśmy do niej, zamówiliśmy sobie również sake, którą panie podały nam z jakimiś zagryzkami i oczywiści poprosiliśmy, żeby zaśpiewali Sukijaki. Zaśpiewali, ale tylko częściowo pamiętali słowa. Zaproponowałem więc, żeby na przemian zaśpiewać kilka piosenek japońskich i polskich. Wspaniała atmosfera, wszyscy byli bardzo weseli i mili. Myślę, że w śpiewie nie zostaliśmy w tyle za Japończykami.

            Jeszcze zrobiliśmy zakupy suchego prowiantu na jutro, ponieważ mamy pociąg do Nagasaki już o 6.03.

 

12.08.2016 r. (piątek)

Nagasaki (Fontanna Pokoju, katedra Urakami, Muzeum Bomby Atomowej, epicentrum wybuchu bomby atomowej - Fat Man - bomby plutonowej w dniu 9.08.1945 r., Japoński Niepokalanów - Msza św. w kaplicy św. O. Maksymiliana Kolbe, Muzeum św. O. Maksymiliana Kolbe)

Dzień zaczął się od pomyłki pociągu. Byliśmy na właściwym peronie o 6.00 rano, tylko często się zdarza, że z tego samego peronu odjeżdżają również pociągi, które jadą w jakąś boczą linię. Z każdego peronu pociągi wyjeżdżają średnio co 3-4 minuty. Łatwo więc o pomyłkę. Właśnie to nam się przydarzyło i wsiedliśmy do pociągu jadącego w jakąś lokalną odnogę. Zorientowaliśmy się szybko i na drugiej stacji wysiedliśmy. Trzeba było znaleźć właściwy peron, odczekać na przyjazd pociągu powrotnego, wrócić i znowu przejść na właściwy peron oraz poczekać na przyjazd naszego pociągu. Godzina prawie uciekła, a tak nam zależało, żeby sprawnie dzisiaj pojechać, bo Nagasaki leży najdalej ze wszystkich miejscowości, które chcemy zwiedzić korzystając z bazy noclegowej w Osaka.

Z naszej stacji Shin Imamijya przejechaliśmy 6 stacji do Osaka, stąd przesiadka jedna stacja do Shin Osaka, skąd dalej pojechaliśmy szybkim pociągiem do Shin Tosu. Po przesiadce kolejnym pociągiem pojechaliśmy do Nagasaki. Po drodze widzieliśmy plantacje poletek ryżu.

Do Nagasaki przyjechaliśmy dopiero koło 13.00. Była to oczywiście pora największego upału. Pieszo udaliśmy się na pobliski plac z Fontanną Pokoju i pomnikiem upamiętniającym ofiary wybuchu drugiej bomby atomowej.  Stąd poszliśmy do katedry na wzgórzu - katedry Urakami. Przed nią, obok głównego wejścia znajduje się popiersie Jana Pawła II. Można było oglądnąć wystawione przed katedrą uszkodzone kamienne rzeźby, które wydobyto z ruin katedry zburzonej przez wybuch.

Przeszliśmy następnie do Muzeum Bomby Atomowej w Nagasaki. Upał i dosyć długa droga dała się Binie bardzo we znaki, ale jakoś doszliśmy. Binie tak noga bolała, że nie chciała już tego muzeum zwiedzać, ale zobaczyliśmy stojące wózki inwalidzkie. Dzięki temu mogliśmy wszyscy razem przejść przez całe muzeum. ....(opisać muzeum)...  Po zwiedzeniu tej przejmującej wystawy przeszliśmy dalej do epicentrum wybuchu bomby. ....(opisać to miejsce)...

Jeszcze dzisiaj mieliśmy w programie wizytę w Polskim Niepokalanowie, w miejscu gdzie o. Maksymilian Kolbe założył ośrodek maryjny podczas swojej obecności w latach ...... Tu założył wydawnictwo, które wydawało japońską wersję Rycerza Niepokalanej. Jechaliśmy dosyć długo tramwajem, aby dojechać do przystanku w pobliżu naszego celu. W tramwaju spotkaliśmy Polaka, byłego pracownika Stoczni Szczecińskiej, który tutaj mieszka i pracuje. Gdy wysiedliśmy na wskazanym przystanku, kilkaset metrów dzieliło nas od widocznej z tej odległości wieży kościelnej, która usytuowana była na zboczu kolejnego wysokiego wzniesienia. Bina z uwagi na silny ból nogi usiadła na napotkanej po drodze ławce i zaproponował, żebyśmy sami wdrapali się na to zbocze, bo ona nie da rady. Widząc to wysokie wzniesienie przystaliśmy na jej propozycję i poszliśmy sami dalej, obiecując, że nie zapomnimy o niej w powrotnej drodze. Rzeczywiście cały czas ulica pięła się pod górę, a do samego kościoła trzeba było jeszcze bardziej wspinać się stromymi schodami wijącymi się krętymi uliczkami. Doszliśmy w końcu do dużego kościoła, w którym spotkaliśmy starszego księdza kiepsko mówiącego po angielsku. Powiedzieliśmy, że wśród nas jest ksiądz salezjanin i chcieliśmy skorzystać z możliwości odprawienia Mszy św. Po chwili pojawił się mężczyzna, który przygotował w bocznej kaplicy św. o. Maksymiliana Kolbe wszystko do odprawienia Eucharystii. Upał był straszny, co było widać chociażby po mokrej albie ks. Jarka. Po Mszy św. mieliśmy jeszcze możliwość zwiedzenia Muzeum O. Maksymiliana Kolbe. Prezentowanych tam była duża ilość zdjęć dokumentalnych z czasu pobytu o. Maksymiliana w Japonii, zdjęcia z pobytu Ojca Świętego Jana Pawła II w tym miejscu, dokumenty, znaczki pocztowe, maszyny drukarskie, na których były drukowane pierwsze numery Rycerza Niepokalanej w języku japońskim. W księdze pamiątkowej dokonaliśmy pamiątkowego wpisu z okazji naszej wizyty.

W muzeum, podobnie jak w wielu innych ciekawych punktach Japonii, można było na pamiątkę przybić pamiątkowe pieczątki. Oczywiście z tej okazji skorzystaliśmy, co ubogaciło nasze filatelistyczne zbiory.

W powrotnej drodze oczywiście zabraliśmy ze sobą Binę i zrobiliśmy jeszcze kilka zdjęć na położony na przeciwległym zboczu cmentarz buddyjski. Tramwajem wróciliśmy do stacji kolejowej, skąd pociągiem wróciliśmy do miejscowości Shin Tosu, aby przesiąść się na szybką kolej do Osaka. Do hotelu wróciliśmy około 21.30 i poszliśmy do restaurację na kolację.

W tym dniu pobiliśmy rekord przejazdu koleją. Do Nagasaki i z powrotem było 1 500 km i jeszcze zdążyliśmy zwiedzić miejsca związane z wybuchem bomby atomowej oraz Japoński Niepokalanów. Jak na warunki europejskie, a zwłaszcza polskie - rzecz niemożliwa do zrealizowania w ciągu jednego dnia. Ale z pociągami w Japonii jadącymi z szybkością 300 km/godz. i ich punktualnością i częstotliwością, wszystko jest możliwe. Czy jest do wyobrażenia, żeby w ciągu jednego dnia przejechać odległość Trzcianka - Paryż (1 450 km) i jeszcze coś zwiedzić?

 

 

13.08.2016 r. (sobota)

Hiroszima (Kopuła Bomby Atomowej, epicentrum zrzucenia bomby atomowej - Little Boy - bomby uranowej w dniu 6.08.1945 r., Park Pokoju, Muzeum Bomby Atomowej), przepłynięcie promem na wyspę Miyajima ze świątynią Itsakushima z bramą Torii zanurzoną w wodzie.

Bez pośpiechu i bez powtórzenia wczorajszej pomyłki ruszyliśmy rano superszybkim pociągiem do Hiroszimy. Pierwsze kroki skierowaliśmy do miejsc upamiętniających wybuch bomby uranowej Little Boy, który miał miejsce w dniu 6.08.1945 r. Doszliśmy do charakterystycznego obiektu, pozostawionego szkieletu budynku, który wybudowany został w .... r. na potrzeby międzynarodowej wystawy. Ta jedyna autentyczna budowla, a właściwie jej szkielet, ze swoją charakterystyczną kopułą, to pozostałość po wybuchu bomby. Stąd przeszliśmy do Parku Pokoju, gdzie znajduje się pomnik w epicentrum wybuchu bomby. Tutaj Bina usiadła na ławeczce i postanowiła poczekać na nas. Następnie przeszliśmy obok pomnika upamiętniającego ofiary wybuchu i doszliśmy do Muzeum Bomby Atomowej. Po dłuższym oczekiwaniu w kolejce zwiedziliśmy to muzeum, w którym silne wrażenie robiły różnego rodzaju przedmioty zdeformowane podczas wybuchu, fragmenty odzieży oraz zdjęcia wykonane po eksplozji.

Następnie zabraliśmy Binę i ruszyliśmy ulicami Hiroszimy do tramwaju, aby podjechać do bazy promowej prowadzącej na wyspę Miyajima. Stąd korzystając z naszych biletów JRPass mogliśmy za darmo przepłynąć na wyspę. Tutaj trochę rozdzieliliśmy się. Niektórzy chcieli pokręcić się po okolicy i poczekać na powrót, a niektórzy chcieli przejść się wzdłuż wybrzeża do słynnej świątyni Itsakushima z charakterystyczną bramą Tori stojącą w wodzie. Nasza czwórka  Dorota, Jagoda, ks. Jarek i ja idąc w kierunku tej świątyni zatrzymała się w jednej z wielu restauracji na konsumpcji specyficznego dla Hiroszimy dania okonomiyaki. Zamówiliśmy cztery różne odmiany, żeby popróbować różne rodzaje. Jest to jakby japońska pizza. Na cieście naleśnikowym może być wszystko. I to decyduje o przeróżnych rodzajach.

Po dotarciu do świątyni Itsakushima zrobiliśmy kilka zdjęć bramy Tori widzianej od strony lądu. Można było wykonać kilka artystycznych ujęć w świetle zachodzącego słońca. Sama świątynia nie zrobiła na nas wielkiego wrażenia, ponieważ widzieliśmy już wiele z nich o bardziej bogatym i kolorowym wystroju.

Po drodze w parku widzieliśmy kręcące się wśród ludzi daniele. Zupełnie oswojone, dały się głaskać i tylko patrzyły, czy ktoś im da jakiś smakołyki.

Gdy zebraliśmy się wszyscy razem, wróciliśmy promem na ląd, skąd już nie tramwajem a koleją wróciliśmy na dworzec główny, skąd wyjeżdżały ekspresy w kierunku Osaka.

Po powrocie do udaliśmy się na kolację do naszej restauracji, a po powrocie do hotelu ks. Jarek odprawił Mszę św. na parterze w pokoju gościnnym.

 

14.08.2016 r. (niedziela)

Kioto (katolicka katedra Karawamachi, spotkanie z siostrą zakonną z Filipin oraz z młodym uczestnikiem Światowych Dni Młodzieży w Krakowie, świątynia Złotego Pawilonu (Kinkakuji), chram Fushumi Inari Taisha Świątynia Tysiąca Bram Tori).

 

15.08.2016 r. (poniedziałek)

Koyasan (przejazd naziemną kolejką linową, świątynia Okuno-in położona pośród największej japońskiej nekropolii buddyjskiej ze starymi ok. 600 cedrowymi drzewami, świątynia Kongobuji).

 

16.08.2016 r. (wtorek)

Wymeldowanie z Hotelu Sun Plaza i przejazd pociągiem na trasie Osaka - Tokio Narita, odlot do Dubaju.

Dzień zaczynamy Mszą św. o godz. 8.00. Potem jeszcze drobne zakupy w "naszym" sklepie i spotykamy się jeszcze w tym samym pomieszczeniu na śniadaniu. Teoretycznie wymeldowanie jest do godz. 9.00 i było już widać na parterze liczną grupkę następnych lokatorów hotelu z bagażami. Widocznie czekali na zwolnienie się pokoi.

Z naszej stacji wyjechaliśmy 6 przystanków do Osaka Station, stąd po przesiadce do Shi- Osaka. Następnie Shinkansenem Express o godz. 10.40 pojechaliśmy do Tokio Station, gdzie te 552 km zrobiliśmy w 3 godziny. Po drodze dało się zaobserwować goły szczyt Fudżi, ale jedno zbocze było przysłonięte chmurami.

Na stacji bagaże zanieśliśmy do poczekalni (tutaj przynajmniej była klimatyzacja), gdzie umówiliśmy się za dwie godziny. Z Jagodą poszedłem zlikwidować karty Suika i wszystkie banknoty japońskie zamieniłem na dolary. Młody bankowiec co chwilę się radził co ma zrobić z moim kwestionariuszem, w którym podać miejsce pobytu. Wpisałem więc ostatni hotel w Osaka, z którego - nawiasem mówiąc - dzisiaj wypisaliśmy się. Był numer jak mi wyliczył, że za 28.000,00 yenów mam otrzymać 2 960 dolarów. Gdy znowu poprosił mnie do siebie, to mu powiedziałem, że to pomyłka i że powinienem otrzymać 296,00 dolarów, a nie prawie 3 tysiące. Znowu gdzieś poszedł i przyniósł już prawidłowy wydruk. W Polsce taka operacja w kantorze może by zajęła 3 minuty, a tu prawie pół godziny.

Na poczcie natomiast zakupiłem trochę przeróżnych znaczków i wypisałem 8 kopert i kart pocztowych. Okazało się, że normalny list kosztuje do Polski tylko 70 yenów, ale już taki podłużny format - 110 Y. Kupowanie różnych nominałów, oklejanie i wypisywanie adresów też kosztowało dużo czasu.

Na tym wielkim, przepełnionej tłumem dworcu, mieliśmy kłopot, żeby znaleźć miejsce, gdzie nasi czekali. Gdy dotarliśmy do pozostałych, przeszliśmy z bagażami do peronów z pociągami JR. Szybko nadjechał kolejny pociąg na lotnisko i już godzinę później byliśmy w Tokio Narita. Podczas odprawy ważyli wszystkie bagaże, w tym również podręczne. Musiałem aparat fotograficzny i ładowarkę do komputera przekazać do innego bagażu. Limit był 7 kg, a ja miałem laptopa, który ważył że 30% dozwolonego ciężaru.

O 21.10 wylecieliśmy liniami Emirates do Dubaju.

17.08.2016 (środa)

Przylot do Dubaju, przelot na trasie Dubaj - Warszawa, przejazd pociągiem z Warszawy do Bydgoszczy i dalej do Trzcianki, powitanie na dworcu w Trzciance z transparentem Trzcianka wita Japonię, śpiewem, szampanem, chlebem i solą.

 

Dwukrotny posiłek podczas 10-cio godzinnego lotu i spanie w ciasnych miejscach w samolocie.

.....

Przyjazd pociągiem do Trzcianki (Jagoda, Władzia i ja) nastąpił  o godz. 19.45 z 15 minutowym opóźnieniem. Zupełnie nie po japońsku, gdzie wszystko jeździ z idealną punktualnością. Na peronie wielka niespodzianka. Witała nas grupa około 10 osób z transparentem Trzcianka wita Japonię. Do tego śpiew, szampan i chleb z solą. Furora wielka - ludzie w wagonach patrzyli przez okna co się dzieje.